Samotnik z lasu, czyli zapisek z Tajwanu zimą.

Życie samo pisze najlepsze scenariusze, czyli fragment pierwszej, kilkutygodniowej podróży na Tajwanie w styczniu i w lutym 2017 roku.

Jezioro Słońca i Księżyca, Puli, Tajwan, zima 2017

Samolot ląduje na malutkim lotnisku w Taichung i w ciągu paru sekund znajduję się już na ,,właściwym” Tajwanie (po przylocie z małej wysepki Kinmen tuż przy Xiamen, gdzie wówczas mieszkałam). Największa widoczna różnica (oprócz tradycyjnych znaków) jest w ludziach. Są niesamowicie zrelaksowani, nie mają w sobie nic z ,,mainlanderskiego” wścibstwa. Przez cały wypad na Tajwanie nie spotkałam się z żadnym wprawiającym w niezręczne uczucie zachowaniem z ich strony, wręcz przeciwnie. Ich opanowanie i elegancja budzi podziw. Na moje spojrzenie reagują uśmiechem i odchodzą, jak gdyby nigdy nic. Miła odmiana i to w miejscu, które nie jest przecież wcale jakoś szczególnie bogate. Miasta tajwańskie są niestety raczej brzydkie, łącznie z samym Tajpej, nie posiadają jednak aż niezdrowego natłoku wieżowców przeznaczonych do upakowania przestrzeni życiowej dla nieskończonej ilości ludzi. Na Tajwanie nie czuć milionowych inwestycji, na które reaguje się czasem szerokim rozwarciem oczu. A mimo wszystko jest jakoś lepiej. Busy mają miękkie fotele a ludzie, wychodząc, uprzejmie żegnają się z kierowcą. Nikt nie pokrzykuje na ulicach ani nie zadaje nieprzyjemnych pytań, nie podszeptuje czegoś na boku, zezując skośnym spojrzeniem na przechodzącego obcokrajowca.

Taichung na mapie Tajwanu

Mam jeszcze tylko 20 lat ale wiem już, że Tajwan to będzie moja ,,cudowna wyspa”, jakieś magiczne miejsce, lepsza wersja Chin, zielone miejsce gdzieś na Pacyfiku, Chiny, w których powietrze pachnie inaczej, w zasadzie te Chiny ,,właściwe”, spadkobierca republiki zniszczonej przez komunistyczną rewoltę. Taki żywy jeszcze, ale czasami myślę, że już prawie zupełnie osamotniony relikt. Istniejące ,,co by było, gdyby…”

Pierwsza noc na ,,zielonej wyspie” ma zostać spędzona w domu samotnika z lasu. Nie wiem o nim wiele, oprócz tego, co napisał o sobie na profilu na Couchsurfingu. Mieszka sam w lesie, ale przyjmuje gości. Nie jest miejscowy, nie wyglądał młodo, i z jakichś przyczyn napisał też na swoim profilu, że chodzi na spotkania BDSM. Mimo to dowiaduję się od jego poprzednich gości, że jest bezpieczny: nie tylko ugościł już około 200 podróżników, ale w zasadzie to sam woli przebierać się za kobietę.

Wymaszerowując z lotniska z plecakiem, prawie błyskawicznie łapię stopa do pobliskiego Fengyun. Uśmiechnięty Tajwańczyk z tapicerką wyłożoną koronką zostawia mnie niedaleko komisariatu policji, gdzie mogę zapytać o drogę na przystanek autobusowy.

Włóczę się przez chwilę jeszcze po okolicy. Dostałam informację od jednej z gości ,,samotnika”, że lubi on miniaturowe pomidorki, nie mogę jednak ich znaleźć. Zostaję więc z jabłkami (za które przepłaciłam) i workiem kaszy gryczanej przywiezionej jeszcze z Polski, której mały zapas wzięłam ze sobą na podróż. Jak wspomniano wyżej tajwańskie miasta urodą nie grzeszą, są brudno-blaszane, na dodatek oplecione jeszcze wielką ilością neonowo – świecących szyldów, piętrami zwieszającymi się z kraciastych balkoników i witryn sklepowych.

Autobusem z miękkim fotelem dojeżdżam do małej wioski za miastem o nazwie Dongshi. Odtąd muszę już ściśle postępować z instrukcjami ,,samotnika”, jeśli nie chcę zgubić się gdzieś zupełnie. Dongshi ma swój przystanek autobusowy, kilka domków wokół ulicy, i poza tym coś w rodzaju kolorowej bramy powitalnej nad drogą, która odtąd idzie już tylko w górę… Tam w górę mam iść, z całym wielkim plecakiem, i to może kilka dobrych kilometrów. Aut na stopa nie widać, taksówek tym bardziej. Z resztą telefon z chińską kartą jest niezdatny do użytku (Tajwan i Chiny, w ramach dowodu szczerej miłości, blokują nawzajem swoje numery). A poza tym – dżungla, gęsta i obsesyjnie zielona. Skręcam więc pod bramę ,,powitalną”, i niemal natychmiast z sklepu rzeźniczego obok wyskakuje uśmiechnięta tajwańska A’yi (,,a’yi” oznacza ciotkę, i wszystkie tutejsze cioteczki są niejako podobne – uśmiechnięte i bardzo krzykliwe).

-Ty idziesz do Jidanni’ego!

Przywołuje mnie i kręci się w kółko, podekscytowana, wypytuje o parę rzeczy (skąd jestem etc.), ,,Zaraz zadzwonimy!” informuje, dobre kilka minut zajmuje jej spisanie numeru (wzrok już nie ten). Rozglądam się po sklepiku. Typowy ,,chiński” warsztacik, nieco brudny, z gratami poustawianymi tu i tam, z lampy zwisają buddyjskie różańce. Z przodu jest ustawiony mały stragan, służący do krojenia i szatkowania, z hakami zwisającymi nad drewnianym blatem.

Po kilku minutach zastanawiam się, czy jakoś grzecznie się nie wymigać i sobie nie pójść, gdy w końcu A’yi udaje się dodzwonić. Z słuchawki dobiega słaby, jakby kobiecy głos. Pierwszy raz mówię dzisiaj po angielsku. Nie wiem jednak za bardzo, co mam powiedzieć, oprócz tego, że dotarłam do Dongshi.

– Dobrze, tylko ja nie mam auta. Nie mam jak cię odebrać. Musisz iść w górę tak czy siak. – mówi jakby zmęczonym głosem ,,Jidanni”.

Odkładam słuchawkę. A’yi jest trochę zafrasowana, jak mam iść tak pod górę, to daleko, bardzo daleko. Zaraz woła męża, starszego pana w berecie (tu z kolei mówi się ,,shushu”, czyli wujek, i ci, inaczej niż cioteczki, są z reguły cisi i małomówni, ale niemniej życzliwi). Shushu wsadza mój plecak pod nogi na skuter, a mnie sadza z tyłu za sobą, i jedziemy wybetonowaną (jeszcze) trasą w górę, po drodze mijając pojedyncze domy. Jestem szczęśliwa, że jednak zostałam w sklepiku, bo taka droga zajęłaby mi chyba dobre parę godzin. Oraz podekscytowana, takiego bowiem stopa jeszcze nie złapałam. Shushu i A’yi wywodzą się z mniejszości o nazwie Hakka, zamieszkałej głównie na Tajwanie (według Wikipedii około 12% ludności tajwańskiej), ale też w prowincji Fujian w Chinach Ludowych, w której wtedy mieszkałam. Ja sama nie potrafiłabym ich odróżnić od pozostałych. Nie wiem też o nich zbyt wiele, oprócz tego, że słyną ze swojej kuchni, oraz tego, że z Hakków wywodził się Sun Yat-sen, twórca Kuomingtangu i pierwszej chińskiej republiki.

Shushu w końcu się zatrzymuje. Stoimy na rozwidleniu, widzę też znak ustawiony przez ,,samotnika”, (o chińskim imieniu Jidanni), nakazujący skręt w prawo. Skuter jednak już wyżej nie pojedzie.

Chciałam sobie zrobić na pamiątkę zdjęcie z hakkańskim wujkiem, ale ten, jakby zafrasowany czy zawstydzony, odmawia. Żegnamy się więc i zostaję sama ze swoim plecakiem. Jako że jest to pierwszy dzień i plecy się jeszcze nie przyzwyczaiły, wydaje się on być strasznie ciężki. Skręcam w prawo w ostre podejście pod górę. Jestem już w lesie, domy są coraz rzadsze, ustępują miejsca dżungli, naprawdę zielonej i naprawdę gęstej. Dla osoby, która nigdy jeszcze nie była w takim miejscu, naprawdę jest to przeżycie. Wprawdzie wielomiesięczny już pobyt w Chinach kontynentalnych uodpornił mnie na niektóre ,,dziwności” (a przynajmniej przyszedł już był ten moment, kiedy zapomina się już, jak wygląda polski świat), jednak natura tutaj jest inna. Z słupów telefonicznych nad moją głową zwieszają się gigantyczne pająki (takich wielkich naprawdę jeszcze nigdy nie widziałam). Ich sieci sięgają od drzew z prawej strony drogi do słupów – naprawdę szeroko i, na szczęście, naprawdę wysoko. Nie wiem, czy pomyślałam o tym w tamtym momencie, czy jakoś później, ale przyszła mi do głowy myśl, że na węże jeszcze za wcześnie w tamtej porze roku.

Zamiast węży jednak napotykam inną przeszkodę. Przeszedłszy zaledwie kilkanaście metrów, z góry wyskakuje na mnie stadko chudych psów, szczekając w niebogłosy. Cofam się, a te natychmiast wykorzystują okazję, podchodząc coraz bliżej. Tym razem (i jestem pewna już, że pomyślałam o tym właśnie w tamtym momencie) przypomina mi się, że na wściekliznę się nie szczepiłam, a i wykupione ubezpieczenie zacznie obowiązywać dopiero od dnia następnego. W najgorszy dzień, pomyślałam, brak właściwie jakiegokolwiek zabezpieczenia. Psy są tak wściekłe, że odwracam się i cofam, starając się zrobić to w miarę spokojnie i normalnym tempem. Do Jidanni’ego nie mam jak zadzwonić. Tym razem już chyba przeholowałam, pomyślałam wtedy, i z tego już łatwo wyplątać się nie będzie. Wprawdzie odpowiednia liczba znajomych znała moje plany i adres miejsca, do którego się udaję (zadziwiające, że taki typ miejsca ma ,,adres”), ale i tak dotychczasowy ,,fuks” w różnych włóczęgach może zakończyć się ugryzieniem (obojętnie przez co), albo zgubieniem się gdzieś w dżungli. Do dzisiaj z resztą te wrzaskliwe psy to rzecz (jedna z naprawdę nielicznych), której najbardziej nienawidzę na Tajwanie.

Schodzę z powrotem do miejsca, gdzie wysadził mnie Shushu, i jestem naprawdę zniechęcona, że nikt nie ostrzegł mnie przez taką ewentualnością (mowa o uciekaniu przed stadem psów pod wielkimi pająkami). Nie było też o tym wspominki w żadnej przeczytanej wcześniej przeze mnie referencji od ludzi z Couchsurfingu, którzy przeszli już tę przygodę przede mną. Idę w drugie rozwidlenie i znajduję dom z otwartą bramką od ogrodzenia. Wchodzę i wołam o pomoc. Wychodzi kilku Tajwańczyków (żadne z nich nie okazuje zdziwienia, co oznacza, że tajemniczy Jidanni często miewa takich gości). Mówię, że potrzebuję zadzwonić. Dostaję od nich telefon. Słuchając historyjki o psach, zapewniają, że naprawdę nie ma się czym przejmować. Iść i tyle. Ostatecznie to samo mówi Jidanni swoim słabym, kobiecym głosikiem z telefonu. One naprawdę nic ci nie zrobią, zapewnia. Idź dalej w górę.

Wracam i tym razem udaje mi się przejść nieco więcej. Podchodzę blisko kolejnego domu. Przez chwilę mam nadzieję, że psy odeszły, jednak wkrótce widzę już pierwszego z nich, i zaraz zbiegają się następne. Zgodnie z nakazem, idę prosto, jak gdyby nigdy nic. Otaczają mnie i natychmiast robi mi się słabo, są naprawdę agresywne, szczerzą te swoje kły, a ja mam ochotę je wszystkie pozabijać (najlepiej zjeść azjatyckim obyczajem), byleby tylko poszły już w cholerę. Gdy jednak jeden z nich muska kłami moją łydkę, nie wytrzymuję już i kopię za siebie, przez co ,,ten odważny” gwałtownie się cofa, jednak nie przestaje ujadać. W końcu dostrzega mnie gospodyni z domu powyżej i schodzi w moją stronę, pokrzykując coś na psy. Nosi kapelusz z szerokim rondem, obwiązanym chustą (typowy ,,chiński” kapelusz, często noszony przez kobiety podczas fizycznej pracy) i grube rękawice-ogrodniczki. W ręku ma kijek i zaczyna grozić nim psom, szybko więc biorę z niej przykład, krzyczę, podnoszę kij obok i uderzam z zamachem w psy, jednak wszystkie odbiegają kilka kroków, jak tylko wznoszę go do góry. Nie rozstanę się z tym kijem aż do końca drogi, chociaż największe zagrożenie już minęło. Gospodyni pokrzykuje coś jeszcze, mogę już jednak iść dalej (tak się cieszę, że się w porę zjawiła). Dalsza trasa wzwyż przypomina już szlak górski, robi się też coraz piękniej, chociaż na plecach coraz ciężej. Ujadanie psów jeszcze słychać już w oddali. Nie da się już wycofać.

W górę.

Stres już przemija w miarę wchodzenia coraz wyżej. Nie udało mi się ściągnąć udostępnionych przez Jidanni’ego zdjęć trasy, więc kieruję się samymi jego wskazówkami. Zdaje się, że okoliczny teren uporządkował sobie za pomocą ponumerowanych słupów telefonicznych. I tak cała ,,instrukcja dotarcia” roi się od wskazówek typu ,,za słupem numer jedenaście w prawo…”, ,,pod słupem numer dwadzieścia jest mostek, za nim dalej w prawo”. Jego najważniejszą poradą jednak było dotarcie przed zmierzchem, co teraz w zupełności rozumiem. Co jakiś czas zatrzymuję się, żeby odpocząć, a mijanych domów jest już coraz mniej, a buszu i krzewów coraz więcej. Mijam rządki drzewek pomarańczowych (a może był to inny, bardzo podobny owoc). W oddali, tuż przy drodze, z ulgą dostrzegam w końcu stojącego Jidanni’ego. ,,Samotnik z lasu” to wysoki, posiwiały chudzielec (ma około pięćdziesiąt lat) z orlim nosem, nosi śmieszne kalosze, bojówki i szarą koszulkę, ma też dosyć dziwaczne upodobanie do wełnianych czapek z pomponem. Dostrzega mnie w oddali. Zastanowiło mnie, jak długo tak stał i czekał.

– Idź dalej do słupa numer 41, zaraz tam dojdę. – mówi od razu, po czym odwraca się i znika w gąszczu.

Słucham nakazu, odkąd bowiem dotarłam, jestem już bardzo spokojna. Wspinam się wyżej i w końcu staję nad fantastycznie pięknym zboczem, przypominającym przepaść. Widać wyraźnie już, że jestem na samej krawędzi łańcucha, gdzie droga, oprócz wyżej, na sam szczyt, prowadzić już może tylko w dół. Na zboczu gór rozpościera się dżungla, niestety, sam dół szczelnie zakryty jest mgłą. Wiatr, las i mgła, niebo także jest prawie zupełnie białe. Po tamtej stronie nie widzę domów, chatynki bowiem zostały już za mną. Chatynki ludzi żyjących w zupełnej ciszy, niemal w osamotnieniu. Pójdę jeszcze wyżej (oczekując gdzieś tam znaleźć wiadomy słup) i dojdę do chatki na samym szczycie, eleganckiej i nowej. Patrzę dookoła z uznaniem. Drewniany domek, ogródek i taras. Nie ośmielam się wejść. Zostawiam plecak pod bramą i czekam. Tutaj już wiatr wieje mi w twarz, jest już z resztą dosyć pochmurnie, jak w najprawdziwszych górach. Po dłuższym czasie z oddali dobiega odgłos skutera.

Jedna z miejscowych Hakka gospodyń, w takim samym kapeluszu i rękawicach jak poprzednia, dojeżdża na szczyt swoim skuterkiem. ,,Gdzie ty poszła, gdzie ty poszła!” pokrzykuje tak na mnie, podekscytowana. Jidanni czeka tam na dole (gadatliwa i sympatyczna jak poprzednia). Jestem trochę rozczarowana – urokliwa chatynka na szczycie to jednak nie dla mnie.

Wracamy do miejsca, gdzie zatrzymałam się wcześniej, z pięknym widokiem na zbocze. Samotnik stał tam, gdzie ja wcześniej. Na nasz widok przybiera nieco ,,dziwacznie-rozbawiony” wyraz twarzy, jakby przesadnie teatralny (w zasadzie nie wiadomo nigdy, czy żartuje, czy mówi poważnie). Jego wina, jego wina, zapewnia. Najwidoczniej źle mi coś powiedział. Stoimy przez chwilę w trójkę i paplamy tak sympatycznie, w końcu gosposia z szczęśliwym wyrazem twarzy odjeżdża. Jidanni odwraca się w moją stronę:

– Jak dobrze mówisz po chińsku – zaczyna w tym właśnie języku, po chwili jednak przechodzi już na angielski. Skręcimy w prawo i zejdziemy nieco w dół, w ścieżkę w zaroślach, której wcześniej nie zauważyłam. Nie stresuję się już zupełnie. Samotnik z lasu, którego, szczerze mówiąc, trochę się obawiałam, jest, co oczywista, specyficzny, ale niegroźny. Jego prawdziwe imię to Dan. Z wymówieniem mojego nie ma też problemu.

– Miałam małe kłopoty z dotarciem – uśmiecham się.

– Z tymi psami, wiesz – zaczyna – to trzeba na odważnie, to zupełnie nic nie zrobią. To nie jest jakiś problem. Trzeba, na przykład, wziąć kij. Albo, o, kamień podnieść – schyla się i udaje, że podnosi – i rzucić w ich kierunku, o tak. – robi zamach – I uciekają. Ale wiem, o czym mówisz, raz mnie kiedyś jeden użarł w nogę, aj! Nic przyjemnego. – znowu przybiera teatralny wyraz twarzy.

-Poszłaś tam na górę, do mojego sąsiada, hę? – kontynuuje-  Nieźle się tam wybudował, co? Ale ja też się nieźle wybudowałem. Zobacz.

W gąszczu, w lesie w zasadzie, objawia mi się ,,królestwo Dana”. Na końcu ścieżki, na zboczu góry, zarysowuje się pierw kontur ,,chatynki”, a może raczej trzeba powiedzieć: wiaty. Wiata składa się z czterech pali, a na palach leży sklepienie. Wszystko złożone jako tako, z czego tylko się dało. Plastik, tu jakaś plandeka, plastik gdzieniegdzie robi też za ,,ściany”, chociaż ścian w zasadzie nie ma. Tak, jak napisał Dan na swoim profilu, w jego miejscu nie ma problemów z wentylacją. Ogółem mówiąc, miejsce jest bardzo ,,naturalne”.

– W takim miejscu nigdy jeszcze nie byłam. – przyznaję.

W środku raczej brudno. Dużo kabli, zauważam lampę, stół, na stole różne miski, jakieś przybory do gotowania, noże. Dalej jest drewniany podest, najpewniej robiący za łóżko, z ,,sufitu”  zwisa kilka śpiworów. Zauważam trzy stołki, chiński kapelusz gosposi oraz telefon. Podłoga jest wylana betonem. Dan wyraża uznanie na widok mojego plecaka oraz tego, że wspięłam się z nim na sam szczyt, ja natomiast nie wiem, gdzie w tym przybytku mogę go położyć. W końcu ląduje na krześle. Dan nie poleca kłaść rzeczy na ziemi. Głównie ze względu na mrówki.

Nocleg u Dana.

– Jestem właścicielem murku niedaleko – uśmiecha się – pokażę ci mój murek. Może nazbieramy jedzenia. – od razu przechodzi do tego tematu – pójdziemy coś narwać. Proszę, tu rękawica, a tu nożyk – podaje mi mały nożyk w kształcie kosy. Nie mogę powstrzymać myśli, że jeśli daje mi nóż do ręki, to na pewno nie zamierza nic złego.

– Skąd jesteś? – pytam, idąc za nim małą ścieżką odchodzącą z domku w prawo.

– Ameryka – mówi – Chicago. Sporo u nas było Polaków. Mamy nazwy ulic, Kościuszko i tak dalej…

– A tak. – śmieję się – Pułaski i te sprawy.

Stawiałam na Amerykę bądź Australię.

– Sam z resztą – kontynuuje – miałem przodków od was. Z północy, z miasta Suwalki…

Akcent tak śmieszny, że zajmuje mi chwilę rozszyfrowanie tego.

– Ach tak, Suwałki.

– Oraz Kołno.

– Kołno?

– Kaunas.

– Ach, Kowno…

– Teraz chyba jest na Litwie, prawda?

– Prawda. Razem z Wilnem i całą resztą. Ale Suwałki zostały.

– Głównie Żydzi z mojej strony. Spójrz na mój nos – poważnie odwraca twarz w moją stronę i dotyka nosa palcem – oni byli Żydami, ale ja już nie jestem. – znowu przybiera dziwny wyraz twarzy, jakby zmartwiony, a może zamyślony, a może coś pomiędzy i w zasadzie zdaje się, że jest trudniejszy do ,,zinterpretowania” dla mnie niż przeciętny Azjata.

– O, a tu jest mój murek!

Rzeczywiście, nagle stoimy na betonowych murku, o wysokości metra. Uśmiecham się, bo nie wiem za bardzo, co powiedzieć. W lasach często znajduje się takie betonowe murki, i nie wiadomo w sumie, kto je postawił, do czego służą. Może ślad po jakimś szlaku, czyimś ogrodzie, albo jeszcze co innego. Są jak jakiś leśny totem.

– Widzisz, mój sąsiad ma taras, a ja mam to, i tu jest moje królestwo. Wcale nieźle się urządziłem, hę? A teraz sobie czegoś nazbieramy – schodzi z murku i ląduje w kępce krzaków pod nim – Bidens pilosa! Chodzi o te zielone liście. Często zabieram tutaj couchsurferów. Wielu z nich nie ma takich doświadczeń…

Idąc jego przykładem, ucinam zielone chwasty i zbieram do woreczka. Staram się wybierać jak najmłodsze liście. Zastanawia mnie, ile jeszcze z przypadkowych chwastów dookoła jest jadalnych, a nie mam o tym zupełnego pojęcia. Brak ubezpieczenia jednak boli. Mam jednak nadzieję, że Dan wie, co robi. Dan – samotnik, Dan – zielarz.

– Cieszę się – pochyla się i zrywa coś pod nim – że na tyle dobrze… posługujesz się… – zielone ląduje w woreczku (więcej, więcej zielonego) – moim pięknym… językiem ojczystym. Czy z zasadzie moim, też nie wiadomo. To jest pytanie – podnosi się – W Indiach jest więcej ludzi mówiących po angielsku niż w Ameryce. Do kogo więc należy angielski?

Nie jest to typ pytania, na który trzeba odpowiedzieć.

Przyglądam się Danowi. Chudy jest jak szczapa (zapewne zasługa opierania diety na ,,tajemniczych ziołach”). Jego ubranie wygląda na brudne i noszone już długi, długi czas. Gdyby, zamiast w tajwańskim lesie, znalazł się na ulicy jakiegoś miasta, może nie Taichung, które samo w zasadzie jest małe, ale Tajpej, Szanghaju bądź (nie daj Bóg) Seulu, wzięty zostałby za biedaka, może nawet za żebraka. Jak tu w zasadzie wylądował? I z czego żyje? Postępuję jak ten poważny, nerwowy nieco dorosły, który zamiast cieszyć się nietypową chwilą, zadaje sobie dziesiątki do bólu praktycznych pytań. Jego osoba była jednak na tyle interesująca, że ciężko było mi to powstrzymać.

– Pracujesz tutaj? – pytam, i zdaję sobie sprawę, że w zasadzie głupio brzmi to pytanie. Pracujący ludzie nie zbierają korzonek. Pracujący ludzie chodzą do hipermarketu po korzonki, które już ktoś zebrał. Dana nie stać na kupienie czyjejś pracy. Wszystko robi sam, od podstaw. Chatynka na zboczu niewątpliwie została wybudowana jego rękoma.

– Nie. Ale z wykształcenia jestem informatykiem. Widzisz, żyję sobie za sześć dolarów dziennie. Wyjątkiem może jest telefon – uśmiecha się – na telefon sobie nie szczędzę. Ale że na sam telefon oszczędzać muszę dużo, bardzo dbam o moje telefony.

Czyli bez elektroniki jednak się nie obejdzie, myślę.

– Ten, co teraz mam, to Apple. Bardzo porządny – wracamy już, pokazuje mi swój telefon w pokrowcu.

– Lepszy od moich – wybąkuję – mam dwa i w zasadzie żaden nie działa porządnie.

– Telefonem tutaj kontroluję dużo rzeczy. Między innymi kamery w sąsiedztwie. Może pokażę ci potem moje kamery, hmm?

Wracamy ścieżką do chatynki, Dan w pewnym momencie zatrzymuje się. Niedługo będzie się już ściemniać. Patrzy w przeciwną stronę zbocza.

Chatka Dana (i Dan). Zdjęcie pochodzi z jego profilu na Couchsurfingu; kiedy ja tam byłam, okolica wokół była już cała zarośnięta zielenią.

– A potem pobawimy się laserem.

– Laserem?

– To na myśliwych tutaj. Jest ich sporo, z reguły po przeciwnej stronie zbocza. Polują na latające wiewiórki. Używam lasera, żeby dać im znak, że tutaj jestem. Wtedy nie będą strzelać w naszą stronę, prawda?

Wizja grasujących myśliwych po okolicy nie brzmi zachęcająco. Natomiast latające wiewiórki znacznie bardziej.

– Latające wiewiórki? – pytam ucieszona. – Może uda się zobaczyć jakąś.

– Jeśli masz szczęście. Żyją na drzewach, wychodzą w nocy. Wydają bardzo specyficzny dźwięk, może usłyszysz, jak zapinanie zamka błyskawicznego, ziiiiip, ziiiiiip! Są całkiem duże. Nie latają za często, ale widziałem kiedyś jedną. Rozpościerają łapki, a pomiędzy nimi mają cienką skórę do latania. I tak fruwają z drzewa na drzewo. Przeskakują w zasadzie. Natomiast bardzo łatwo je znaleźć. Myśliwi świecą latarkami po drzewach w poszukiwaniu ich oczu. Ich oczy odbijają światło, świecą się jak neony. I wtedy – bach.

– Małe to, ani futra, ani mięsa za dużo – krzywię się – I po co.

– Nie pytaj mnie. – Dan przybiera smutny wyraz twarzy, a ton jego głosu przypomina nieco jakby starą ciotkę litującą się nad dziećmi. – Ja jestem weganinem już od lat dziewięćdziesiątych. Ja tam w ogóle tego nie rozumiem.

Jest mu chyba szczerze żal, chociaż odczytywanie jego emocji jest wyjątkowo trudne.

Docieramy do chatki. Dan odstawia nazbierane przez nas zielone roślinki na stół. Wyciąga worek pełen, jak się okazuje, małych bananków (Polska takich nie importuje), oraz drugi worek, tym razem wypełniony bakłażanem. Dobrzy sąsiedzi, jak informuje. Zagadka rozwiązana. Dan je to, co mu zostawią okoliczni Tajwańczycy – zawsze coś zostanie przy okazji zbiorów, nie zje się, nie sprzeda, to Dan odkupi albo dostanie w prezencie.

– Zawsze, jak dostaję worek – mówi – to schodzi mi to przez około tydzień. Raz pani Tu dostarczyła mi worek kaki, nie wiem, czy kojarzysz kaki, takie pomarańczowe, i tak jadłem to kaki, cały worek, przez tydzień lub więcej. Codziennie. Aż ciężko patrzeć mi teraz na kaki. Obecnie mam banany, oraz cały worek tego nieszczęsnego bakłażana.

Dan niestety nie jest fanem moich jabłek (jak się okazuje, z nieufnością podchodzi do rzeczy wyrosłych poza jego górką, bo najpewniej są pryskane czymś chemicznym), ale kasza wzbudza jego zainteresowanie. Po ugotowaniu jeszcze wypije wodę po tym, ku mojemu zdziwieniu. Absolutnie nic nie mogło się zmarnować.

Zielone wypłukał i wsadził do miski razem z obranymi przeze mnie bananami i pokrojonym bakłażanem, następnie zalał olejem i ustawił na szarej z brudu płycie do gotowania. Jest raczej zabawny, taki wysoki i żylasty, ale w zasadzie mógłby być także harcerzem albo kimś w tym rodzaju. Spod stolika wygrzebał kilka przypraw.

– Bez przypraw raczej ciężko może być to zjeść – poinformował.

– Często przyjmujesz tutaj couchsurferów? – pytam. Na jego profilu widziałam referencje od prawie dwustu osób..

– Hmm, ty jesteś pierwszym od około dwóch tygodni. Poprzedni był z Niemiec. Nie jest wcale tak łatwo ściągnąć tutaj ludzi, większość raczej omija Taichung i okolice. Przejadą autostradą i nic nie zobaczą. Szczególnie Filipińczycy. Podróżników jest stamtąd najwięcej, ale najtrudniej ich tutaj ściągnąć, nie wiem, czemu. Toteż ,,włamałem” się na stronę Couchsurfing, żeby wyszukiwać surferów nie tylko z Taichung, ale też z Tajpej i dalej. A nuż ktoś się zainteresuje i przyjedzie. Przyjechała też raz do mnie ,,telewizja couchsurferowa”, nie wiem, czy wiesz, ale istnieje coś takiego. Zrobiliśmy razem mały materiał o warunkach i życiu tutaj. Taka mała reklama miejsca.

Kroi i wrzuca jakiś dziwny korzeń do mojej miski (usiłuję nie myśleć o tym, jak tu brudno…), gdzie gotowa jest już oleista porcja bananów z bakłażanem, kaszą i zielonym bidens pilosa (potem sprawdziłam, że polska nazwa to uczep owłosiony). Korzeń jest akurat wyborny. Jakiś indyjski, Dan kupił go kiedyś w wiosce, nie mam jednak pojęcia, jak się nazywał, nigdy się z takim nie spotkałam. Odsączam nieco oleju z powrotem do garnka. Dan trochę kręci nosem na to ,,marnotrawstwo”. Co jakiś czas będzie zerkał na moją miskę. Nawet będzie nieco mnie ponaglał. Przypomina mi się jedna z referencji, w której podróżniczka zapewniała, że Dan nakłoni cię do zjedzenia wszystkiego, co przygotuje, cokolwiek to nie będzie. Jej akurat trafił się bambus.

– A więc byłaś w Kinmen – zauważa, kiedy relacjonuję mu swoją podróż tutaj – a tam jeszcze nie byłem. Muszę wybrać się kiedyś.

Patrzę na niego z ukosa, zastanawiając się, co takiego jest w Kinmen (bo według moich standardów jest tam naprawdę niewiele, za wyjątkiem lotniska), że aż tak interesowało to Dana. Nadzwyczajnie go to jednak zajęło, bo wracał do tego tematu nawet kilka razy.

Opowiadam mu co nieco o sobie, ale w zasadzie ciężko znaleźć jest jakiś temat, który w zupełności by mu odpowiadał. Polska jest za daleko i Danowi brak jakiegoś punktu odniesienia, a życie w Azji w zasadzie zna aż za dobrze. Ucieszył się, że lubię hip hop, puszcza nawet jedną piosenkę z płyty, starą już, nienajgorszą, ale tylko jedną, Poczucie humoru ma szczególnie dziwaczne – czasami przerywa tok rozmowy, by opowiedzieć jakiś żart przesadnie teatralnym, słabym głosikiem. Brzmi czasem jak kobieta. Nie jest też jakimś wielkim podróżnikiem, jak się okazało, nigdy nawet nie był w Europie. Trochę jeździł, także jako couchsurfer, ale ogólnie większość życia spędził w Stanach. Z pudełka obok wyciągnął zdjęcie siebie z lat osiemdziesiątych – przypominał brodatego hippisa.

– Ja też dużo stopowałem. – mówi – Jeździłem do Tennessee stopem i stamtąd wracałem do Chicago z workiem marihuany. I tak szmuglowałem parę ładnych lat. Raz nawet podwiózł mnie, hahah, szeryf. Zapytałem tylko, czy mogę wsadzić worek do bagażnika. Nie widział problemu. Nigdy nie zostałem złapany. Raz tylko miałem problem ze stopem, w Alasce. Kanadyjczycy krzywili się wtedy na stopowiczów, że niby wykorzystują ludzi i ich paliwo, i nie wiadomo, co jeszcze. Stąd moja mama musiała mnie poratować biletem lotniczym do Vancouver.

– Moja mama – kontynuuje – ma już dziewięćdziesiąt lat. Rozmawiam z nią przez Skype’a. Dziewięćdziesiąt lat! Mam jeszcze brata, ale nie mam z nim kontaktu.

– Odwiedzasz ją czasem?

– Nie… Ani razu nie opuściłem Tajwanu. Do miasta też w zasadzie schodzę bardzo rzadko.

– Ile tu już mieszkasz?

– Na samym Tajwanie już dwadzieścia lat. Pierwsze pięć lat w mieście, w górach piętnaście. Jeden z znajomych kiedyś sugerował, że mógłbym sobie wyrobić tutaj obywatelstwo, ale ciężko jest tak zrezygnować z amerykańskiego, które jest jednym z lepszych w świecie.

– Piętnaście lat w lesie! Fascynujące. Ale czemu tak?

– Widzisz, jestem jednym z tych wrażliwych ludzi… Ah, na miłość boską! – odwraca się i kręci nosem.

Wzdłuż zbocza echem odbija się dźwięk muzyki. Teatrzyk dla lalek? A może świątynia? Skomponowana z urywanego – chińsko – tonalnego, melodycznego i lekkiego, ale jednak skowytu, przy akompaniamencie nieodłącznej grzechotki. Ktoś na zboczu odprawiał swój rytuał.

– Może w końcu umilkną!

Jego reakcja wydaje się być nieco dziwna i przesadna, i dopiero to uświadamia mnie, jaka panowała wcześniej cisza, wypełniona tylko tak oczywistym, że praktycznie niesłyszalnym grzechotem małych owadów, tysiącami poutykanymi w szparki drzew, krzaczków, między kłosy trawy. Dźwięk lasu jest stały, nie natęża się, ma nieprzerywany rytm i harmonię, do której błyskawicznie przyzwyczaja się ucho. Las kołysze mózg.

– Widzisz… – kontynuuje Dan z swoim poprzednim, lekko dziecięcym uśmiechem, ale widać wyraźnie, że zmartwiło go to ,,zakłócenie” – Jestem jednym z tych bardziej wrażliwych ludzi – mówiąc o ,,wrażliwości”, przybiera taki sam ton, kiedy mówił o umierających wiewiórkach – nienawidzę hałasu. Jak u mnie w Chicago. Pełno tam tej rozwrzeszczanej młodzieży, co krzyczy przy muzyce; mamy nawet na nich specjalną nazwę, ale ja po prostu myślę, że trzeba powystrzelać ich wszystkich. Albo to, jak się upijają. Maksymalna głupota.

Grzebie w garnku łyżką.

– Nawet teraz rzadko schodzę do miasta. Czasem, żeby coś kupić. Albo na spotkania BDSM w piątki. A tak to jestem tutaj.

No tak, kółko BDSM. Jedno z tych upodobań Dana, wspomnianych na jego profilu, w które boję się nieco wgłębiać. Nie w małej chatce w górach bez żywego ducha. Wystarczająco dużo można było dowiedzieć się od innych surferów, jak i to, że Dan woli przebierać się za kobietę, z związku z czym uznałam go raczej za niegroźnego.

Myślę jednak, że samotność takiego miejsca i tak jest na tyle przytłaczająca, że mimo niechęci do hałasu Dan chętnie przyjmuje pod swój dach nawet zupełnie obcych ludzi.

Przechodzimy na temat chińskiego i języków. Dan informuje mnie, że chociaż obrońcy różnorodności języków i kultur twierdzą inaczej, jego zdaniem na świecie i tak potrzebujemy tylko jednego języka, żeby poradzić sobie jakoś z tym chaosem. Nie lubi jednak uproszczonych znaków, które uważa za głupi pomysł, pasujący tylko Pekinowi.

Wstaje i znowu sięga do pudełka obok stolika, wypełnionego różnymi papierami. Zauważam kilka magazynów BDSM, kilka książek o miejscowej przyrodzie, jeszcze inne rzeczy, których już nie pamiętam, w końcu wyciąga jedną, chińskojęzyczną książkę, która okazuje się być spisem antycznych wierszy wraz z ich oryginalną wymową. Potrafi nawet przeczytać tak kilka wierszy. Imponuje mi to, jak zna się na tych rzeczach.

– Wiedziałaś, że twórca pinyinu (zapisu mandaryńskiego, używającego liter łacińskich) jeszcze żyje? Ma ponad sto lat (zmarł on, o ironio, około dwa dni po tym, jak opuściłam chatkę Dana, czego dowiedziałam się z Facebooka). Oczywiście, to obecnie najczęściej używana wersja pinyinu. Były jeszcze inne. Tu, na Tajwanie, można się jeszcze spotkać z innym. Kiedyś na pewno na to natrafisz. Ale oczywiście wszystko zależy od tego, ile czasu poświęcisz chińskiemu.

– Wiesz dokładnie, jaka będzie twoja dalsza trasa? – zapytał w pewnym momencie.

Poruszył temat mojej podróży, której nieco się obawiałam, tym bardziej, że zbierało się na deszcz.

– Mniej więcej – w zasadzie to skłamałam – następnego dnia chcę dotrzeć do Jeziora Słońca i Księżyca.

– Mogę polecić ci następne miejsce do spania. Wysłałem ci adres na couchsurfingu, to taki hotelik, nazywają to ,,couchsurfingiem”, chociaż w zasadzie nie powinni, o co już się z nimi wykłócałem. Ale niewiele chcą za to pieniędzy. Pomogę ci ściągnąć mapę. Da się tam stopować, to nawet łatwa trasa, tylko nie możesz tego schrzanić – zakończył poważnie.

Spostrzegam, że moim pozostawionym na stoliku talerzem zaczęły interesować się mrówki. Rozglądam się dookoła i zauważam, że mrówek jest tu pełno. Łażą wszędzie cienkim sznurkiem, starając się odbić odebrany im kawałek lasu.

– A tak, mrówki… – podchwytuje Dan – jeśli coś zjesz i chcesz wyrzucić resztki, wyrzuć je jak najdalej, żeby ich tutaj nie zwabić. Wszelki papierek z jedzeniem zapakuj w siatkę, nic nie zostawiaj na wierzchu.

Wstaje i podchodzi do drewnianego łóżka. Wskazuje na nogi. Drewno zanurzone jest w miskach z wodą.

– Nie opieraj nic o łóżko – mówi – nawet plecaka. Mrówki wejdą po nim na samą górę. Ta woda jest po to, żeby nie miały jak przejść. Nie chcesz się chyba obudzić z nimi w śpiworze, hmm? Tutaj masz też kilka śpiworów, jakbyś potrzebowała – wskazuje na worki zawieszone nad łóżkiem – ten pomarańczowy jest najcieplejszy, a może być zimno.

Owszem, czułam już, że jest coraz chłodniej. Ściemniło się i chłód przebijał się przez rękawy mojej kurtki. Jedna z rzeczy, której bałam się najbardziej. Miałam przygotowany własny śpiwór oraz karimatę, obszytą folią termoizolacyjną. Gorsze jednak było to, że zbierało się na deszcz.

Las Dana wieczorem.

Dan koniecznie chciał poświecić na zewnątrz swoim laserem, więc wychodzimy z chatki i wracamy na zbocze. Przy tym narzeka on na hałas w drugiej części góry, gdzie mieszkańcy kontynuowali sobie swój teatrzyk lalek i wzdłuż zbocza ciągnęło się nadzwyczajnie donośne, tradycyjne chińskie śpiewanie, przebijając się jakoś przez mgłę i chmury. Mnie się nawet to podobało, Dan jednak kręcił wciąż nosem, jak gdyby nawet taki niewyraźny dźwięk ranił jego uszy. Napomykał o tym non stop dosyć obsesyjnie, mając nadzieję, że w końcu przestaną. W końcu stanęliśmy na zboczu, wyjął z kieszeni mały laserek i zaczął świecić nim na drugą stronę zbocza, tam gdzie, jak mówił, najczęściej zbierali się myśliwi.

– Jedyna opcja, żeby wiedzieli, że są po tej stronie ludzie – mruknął, a ja zastanawiałam się, czy rzeczywiście domniemani myśliwi orientują się, o co w tym chodzi. Widać było jednak, że Dan traktował to jak swego rodzaju zabawę, i tak kreślił laserem po niebie, rysując kółeczka, a strumyczek światła ginął gdzieś we mgle.

Wróciliśmy po krótkim czasie do chatki i Dan zaczął sprzątać, chciałam mu pomóc, ale nie wiedziałam jak, bo w zasadzie wszystko wydawało mi się być jako tako brudne. Ale czułam, że powoli będzie się zbierał, i najwyraźniej miał gdzieś indziej przygotowane miejsce do spania (co mimo wszystko odebrałam z niejaką ulgą).

– Mam tutaj też siatkę na komary, którą zaraz rozwiesimy. Tutaj możesz podładować telefon, zgaduję, że na pewno chcesz to zrobić. A teraz światło. Jest tutaj kilka żarówek. Każda ma inny przełącznik. Jedna tu, na środku, nad telefonem, druga obok na ścianie. Nie powyłączaj, proszę cię, czegoś, czego nie potrzeba, a szczególnie telefonu. Telefon masz pod ręką, jakby coś się działo, daj mi znać. Oczywiście nigdy nic się nie działo, ale po co ryzykować, hm? Raz tylko, powiem ci, miałem tutaj ekstremalną sytuację. Surfer dostał napadu astmy. Ale wezwaliśmy karetkę i powiem ci, że wszystko pięknie działa. Wjechała na samą górę. A wiesz, miewałem też gości, którzy nigdy wcześniej nie spali w śpiworze.

– To rzeczywiście dobre doświadczenie tutaj jak na pierwszy raz.

– Jest tutaj jeszcze prysznic – sięga do małego bojlera przy wyjściu. – Bierzesz słuchawkę od prysznica, włączasz bojler… a tutaj odkręcasz wodę. Ciśnienie jest bardzo małe, bo po co nam większe, nie chcemy marnować wody, hmm? Musisz więc odejść kilka kroków, żeby woda zaczęła płynąć przez słuchawkę, rozumiesz, schodzisz nieco w dół w krzaki, a woda spływa przecież w dół, hmm? Więc żeby zobaczyć, czy bojler działa, patrzysz tutaj w lusterko, które ustawione jest w stronę żarówki od bojlera. Jak widzisz pomarańczowe światło, to znaczy że bojler działa.

Kręci się jeszcze chwilę po chatce i tłumaczy. Światło, mrówki, woda, komary, a ja nie mogę wyjść z podziwu co do tego leśnego, do ostatniego guzika dopiętego survivalu. Dan pomyślał o wszystkim, od numerów ratunkowych po toaletę, za którą służyły specjalne, olbrzymie liście, które potem zawijało się w kulkę i wyrzucało w krzaki.

Zauważam niekiedy, że do mojej ,,niewiedzy” podchodzi nieco ironicznie, jakby mówił w zasadzie rzeczy zupełnie oczywiste. Poza tym ciężko odgadnąć, o czym myśli. Nigdy nie mamy dostępu do myśli ludzi, których uważamy za dziwaków.

Chcę na chwilę odejść do ,,toalety” i pytam się więc o wskazówki, gdzie pójść, i za poradą Dana skręcam w boczne wyjście, jednak rozpięta tam na ścieżce niedaleko chatki pajęczyna z gigantycznym pająkiem w środku sprawia, że automatycznie zawracam i idę w drugą stronę. Dan śmieje się ze mnie.

– One ci nic nie zrobią. Są całkiem sympatyczne. Większym problemem tutaj są węże. Ale teraz jeszcze nie ma węży. Za wcześnie.

Porządkujemy wszystko w chatce, pakujemy jedzenie (swoje rzeczy też zawinęłam w siatki, tak na wszelki wypadek) i rozwieszamy siatkę na komary. Przygotowuję sobie posłanie na drewnianych belkach, składające się z koca, maty termoizolacyjnej, dwóch śpiworów (jednego pożyczonego od Dana) i poduszki.

Dan posiada dwie chatki, na stałe mieszka w drugiej z nich, gdzie zainstalował także ruter z wifi.

– Mam tutaj ,,magiczne” miejsce, gdzie jest wifi. Zapewne twoi znajomi się nieco o ciebie martwią – nie wiem, czy powiedział to ironicznie, czy ze szczerą troską – więc możesz się z nimi tam skontaktować, a w zasadzie to chciałem pokazać ci moje kamery!

Do swoich kamer podchodzi rzeczywiście z sporą dozą ekscytacji, zauważam też jego fascynację słupami telefonicznymi, nawet tłumaczył mi ich numerację. I rzeczywiście zdawał się być jak samozwańczy ,,król” swojej okolicy, jak kolonizator – pustelnik, bo, chociaż na co dzień się tak o tym nie myśli, biały człowiek żyjący niemal na dziko w buszu to coś dla nas zupełnie nienaturalnego, i budzi to skojarzenia najwyżej z Robinsonem Cruzoe albo misjonarzem, kimś urwanym z kontekstu większej kultury, jako że biały człowiek w National Geographic jest tylko dziennikarzem albo fotografem. Dan natomiast jakby świadomie to wszystko odrzucił, określając to, bardzo ogólnie, hałasem, zostawiając sobie tylko ajfona, wifi i kamerki (skrzywienie zawodowe najwyraźniej, ale też i kwestia bezpieczeństwa) na rzecz życia pośród lokalnych wieśniaków (też już wprawdzie posiadających telefony), psów i pająków. Gdzie, uzbrojony w maczetę, mógł zabrać się za wycięcie sobie ścieżki w lesie bambusowym i zebranie trochę liści na obiad, nie niepokojony przez nikogo. Świat zawęził mu się właśnie do tego lasu bambusowego, mógł go ewentualnie dosięgnąć przez Internet, było jednak widać wyraźnie, że bardziej interesuje go własna okolica i słupy telefoniczne. Tak oto nawet mała wysepka Kinmen była dla niego czymś interesującym. Dla mnie świat zmniejszał się w tempie geometrycznym, dla niego powiększył się, kiedy jego życie sprowadziło się do obszaru chatki.

A mimo to przyjmował gości. Przychodzi na myśl, że zupełna samotność bez załamania nerwowego jest w zasadzie niemożliwa.

Schodzimy w dół z powrotem zboczem aż do miejsca, gdzie spotkałam Dana po raz pierwszy. Jest już zupełnie ciemno, ale oboje mamy latarki. Docieramy do drugiej chaty i tutaj zauważam, że Dan nawet nie żyje aż tak skromnie (chciałam powiedzieć ,,źle”, ale czemu w zasadzie miałabym, bo nie wydawał się on być jakoś szczególnie nieszczęśliwy), jak myślałam na początku. Chata przypominała betonową stodołę niewielkich rozmiarów, dobrze oświetloną, z sklepieniem wyłożonym azbestem powodującym raka (jak poinformował mnie Dan z lekceważącym wyrazem twarzy), z którego zwieszały się gigantycznych rozmiarów zakurzone pajęczyny. W pewnym momencie zwracam na nie uwagę, i Dan rzeczywiście chyba ma jakiś emocjonalny stosunek do swoich pająków, skoro, jak zauważył, nawet chronią go przed insektami. W sprawie insektów, a konkretnie komarów, znalazł rozwiązanie, bo z sufitu, na wzór pajęczyn, zwisała nad okrągłym łóżkiem ogromna, wielowarstwowa firanka. Za łóżkiem natomiast znajdowało się skupisko najróżniejszych gratów, głównie, co ciekawe, ubrań, ale starych i zakurzonych.

Podaje hasło do wifi i pozwala skontaktować się z znajomymi, najbardziej zależy mu jednak na tym, abym udostępniła na moim Facebook’u jego adres (mała autopromocja). Pokazuje mi na telefonie ,,kamerki”, a raczej nagranie z kamerek. Widzę siebie, rozmawiającą z Tajwańczykami z dołu, proszącą ich o telefon.

– Zainstalowałem trochę kamer w okolicy u sąsiadów – stwierdził zadowolony z siebie – widzisz, w ten sposób mogłem zobaczyć nawet, że przychodzisz.

Zastanawiało mnie, czemu szpiegował swoich sąsiadów, ale jakoś nie zapytałam, i tak bym pewnie z resztą nie zrozumiała odpowiedzi.

Widać było, że lubił się chwalić swoimi talentami w takich rzeczach, nawet to przyznał, pokazując mi na swoim telefonie różnorakie aplikacje, łącznie z taką, która zajmowała się obserwacją tras lecących nad nami samolotów. Moją znikomą znajomość tych spraw traktował z resztą nieco ironicznie, a nawet z politowaniem, jakby informatyka to była ta część jego jestestwa, z której był najbardziej dumny i nie chciał rezygnować.

– Więc trzeba ściągnąć mapkę, hmm? Załadujemy taką aplikację… Nie, nie zajmuje dużo miejsca. Ściągniemy tylko południowy Tajwan. Więc tak, zejdziemy jutro na drugą stronę zboczem… To inna trasa niż ta, którą tutaj przyszłaś, ale pójdziemy razem w dół. Przyjdę po ciebie rano o siódmej. Dalej zejdziemy do mostu i tam możesz już stopować. To nawet łatwy stop, po prostu nie możesz tego schrzanić – powtórzył te słowo dobre kilka razy.

Palcem zaznacza punkty na mojej mapie w telefonie, a ja mam tylko nadzieję, że telefon ten nie wysiądzie jutro w najmniej spodziewanym momencie.

– Zaznaczę ci ten hostel na mapie. Musisz trzymać się tej trasy. Następnie jedziesz do parku Taroko, tak? Z Jeziora Słońca i Księżyca dostajesz się więc z powrotem na drogę numer 21, następnie z tej trasy będziesz na trasie numer 14. Trzymaj się tylko i wyłącznie tej drogi, nie zbaczaj w żadne jej pod-numery! W połowie drogi, przy Wushi, będzie miały skręt na północ, i dopiero tam musisz skręcić, bo jak pojedziesz dalej tę samą trasą, to już wylądujesz nigdzie. Ogólnie droga jest przez góry, ale jeżdżą tam auta. Moja rada – nie zatrzymuj się. Idź cały czas do przodu, nawet pieszo, wtedy ktoś na pewno cię weźmie, bo uzna, że jesteś bardzo zdesperowana. Dasz radę, tylko tego nie schrzań.

Moja stopowa trasa przez Tajwan: z Taichung do pobliskiego Dongshi, następnie do Puli i Jeziora, potem przez góry aż do Huanlien i Parku Narodowego Taroko, następnie wschodnim wybrzeżem wyspy aż do Tajpej.

Notuję wszystko desperacko w pamięci, i myślę sobie, że gdyby nie on, zgubiłabym się i skończyła gdzieś w rowie.

Nagle zza drzwi dobiega długi, dziwaczny dźwięk, jakby ktoś właśnie pośpiesznie zapinał zamek błyskawiczny, i to z częstotliwością raz na sekundę. Podnoszę głowę w ekscytacji, a donośne ,,ziiiip, ziiip” narasta.

– Latająca wiewiórka! – wykrzykuję.

Dan spokojnie zabiera latarkę i wychodzimy na zewnątrz. Nasłuchuje.

– Poświeć trochę po drzewach – mówi- jest gdzieś bardzo blisko. Ich oczy odbijają światło.

Szukamy latarkami po drzewach i w końcu Dan znajduje zwierzątko pierwszy, świecę w to samo miejsce i dostrzegam dwa małe, złote punkciki w ciemności. Gapiliśmy się na wiewiórkę i, być może, ona gapiła się na nas, nie przerywając jednak swojego koncertu zamka błyskawicznego. Byłam zachwycona, chociaż żałowałam, że nie widać nic więcej.

– Jak widać, są proste do upolowania – powiedział Dan – wystarczy poświecić w odpowiednie miejsce. Wychodzą tylko w nocy. I w sumie rzadko skaczą z drzewa na drzewo.

– Masz jeszcze jakieś pytania? – powiedział, gdy wróciliśmy do środka – Masz wystarczającą ilość ubrań? W zasadzie mógłbym ci dać trochę, mam trochę kobiecych ubrań, ale takich lepszych ci niestety nie dam. Są mi potrzebne. Były tu kiedyś takie dwie couchsurferki, pokazałem im kilka z tych ciuchów.

– Widziałam w referencjach – bąknęłam, przypominając sobie tę dziewczynę z Internetu, którą to nieco chyba skonsternowało, ale może i też rozbawiło.

Dan nalega jeszcze, żebym obejrzała jakieś filmiki, które go śmieszyły wyjątkowo, i tak oglądam na Youtubie jakąś konwersację dwóch Meksykanów w aucie z policjantem, a samo nagranie ma już chyba ponad dwadzieścia lat. Chcę już iść spać, bo czuję, że zaraz zacznie padać, i jednak stres związany z dniem następnym powoli mnie dopadał.

– Umiesz wrócić do chatki, prawda? – Dan ulitował się w końcu nade mną – Wychodzisz stąd, skręcasz w lewo, wychodzisz na zbocze i dalej ścieżką w gąszcz.

– Pamiętam, poradzę sobie.

– Masz tam telefon, jak coś, to dawaj znać.

Żegnam Dana, ubranego w szary sweter, gumiaki i dziwaczną czapkę z pomponem, i w samotności, w zupełnej ciemności (ale z latarką) i w ciszy idę parę minut przez las w stronę mojej wiaty. Ta samotność w jakiś sposób była mi potrzebna, bo odzyskuję spokój, chociaż marznę już na dobre, i zastanawia mnie ta kłębiąca się wokół ciemność, która sprawiała, że drogi i urwiska były w zasadzie w ogóle niewidoczne, więc podróż po ciemku tutaj mogłaby się skończyć chyba tylko tragicznie.

Docieram do chatki w ciemności, zapalam światło zgodnie z instrukcjami, i zastanawiam się, jak umyć się w takiej zimnej już temperaturze, usiłując przypomnieć sobie wszystkie instrukcje dotyczące bojlera. Chciałam usiąść na krzesełku, jednak w tym właśnie momencie z plastikowej kapy nad moją głową spadły na nie dwa małe gekony i zastygły nieruchomo z głupim wyrazem pyska.

Wzdrygam się i wyobrażam sobie stadka małych gekonów i robactwa, zapraszających towarzyszy do chatki. Przez pół godziny majstruję przy prysznicu, starając się nic nie zepsuć, i jako tako udaje się włączyć wodę, jednak włączenie bojlera już przekracza moje możliwości. Zostaje więc prysznic w zimnej wodzie, na polu, w zimie, i zdecydowanie nie jest to najlepszy prysznic w moim życiu. Naciskam też parę przycisków na telefonie, usiłując zmusić go do działania, jednak po jakimś czasie rezygnuję. Lało już jak z cebra. Ubieram dosłownie wszystko, co mam, i wślizguję się w kurtce pod brudną firankę, wsadziwszy wcześniej do śpiwora dokumenty i portfel, po czym okrywam się dokładnie. Chiński teatrzyk już dawno się skończył, i teraz swój koncert zaczął deszcz, grając kilkanaście razy bardziej donośnie, łupiąc dosłownie o plastikową plandekę nad moją głową, co nie pozwalało mi spać. Kręcę się tak w łóżku, myśląc o wszystkim i o niczym, często jednak o pająkach bądź robactwie, i modlę się tylko, żeby żadne z takich ewentualnych lokatorów nie przyszło mnie odwiedzić, najbardziej jednak martwię się tym, żeby następnego dnia nie padało, i zastanawiam się, jak będzie z temperaturą w Korei, do której następnie się wybieram, a gdzie trwała przecież najprawdziwsza zima. Samotność tego miejsca jest przytłaczająca i w zasadzie chyba nigdy do końca nie zasypiam, zostaję tylko w jakimś półśnie, co jakiś czas się wybudzam, gdy deszcz przypuszcza bardziej zmasowany atak, zmęczone oczy rejestrują ciemność, siatkę, śpiwór i deszcz za wiatą, a następnie znowu osuwam się na posłanie.

W pewnym momencie dzwoni budzik w telefonie i orientuję się, że jest już zupełnie jasno, chociaż deszcz jeszcze trwał w najlepsze. Wygarniam się ze śpiworów, w których było nawet za gorąco, i zmuszam się do ogarnięcia się przed przyjściem Dana, spakowania wszystkich rzeczy i umycia zębów. Kilkakrotnie sprawdzam, czy nic mojego nie zaginęło gdzieś w chacie, oraz czy mrówki nie rzuciły się na pożarcie mojego plecaka. Stres zmusza do działania, potęgowany nieubłaganym bębnieniem deszczu o wiatę, chociaż w normalnych warunkach byłabym zapewnie w ogóle nieprzytomna.

A przecież, chociaż byłam tego nieświadoma, zaczynał się jeden z najlepszych dni w moim życiu i najlepsza podróż, jaką samotnie kiedykolwiek odbyłam.

Droga w dół. Dan i jego pomponik.

Dan po krótkim czasie pojawia się w chacie i jest chyba rzeczywiście zmartwiony deszczem, zastanawia się, czy nie przenocować mnie tutaj jeszcze raz, decyduję się jednak iść dalej, choćby nie wiem, co. Deszcz może potrwać nawet i tydzień, albo i dłużej, a ja nie mogę czekać w nieskończoność. Rozmawiamy i zbieramy rzeczy, szykujemy się do drogi i po krótkim czasie idziemy już drugą stroną zbocza, porośniętym lasem bambusowym, przez który to Dan przedarł się był kiedyś samotnie, uzbrojony w maczetę, wyrąbując sobie ścieżkę na drugą stronę góry. Żałuję, że jest mgliście i widoki są niemożliwe przez to do podziwiania, podziwiam więc tylko miejscową roślinność, dziwnie kwitnące kwiaty, jakich jeszcze nigdy nie widziałam. Dan rzeczywiście znał się na tym naprawdę dobrze, potrafił podać łacińskie nazwy większości lokalnych roślin, i przychodzi do głowy, że to dla niego warunek przetrwania, bo życie za sześć dolarów dziennie zmusza do dogadywania się z naturą, nie pozwala na zapanowanie nad otoczeniem. Schodzimy na asfaltową drogę i tu deszcz okazuje się już w pełnej krasie, zupełnie tylko przypadkiem napotykamy na dwójkę sąsiadów Dana w aucie, którzy podwożą nas na sam dół.

Przez las bambusowy. Ścieżka została wycięta przez Dana.

Jesteśmy na dole i okazuje się, że lądujemy w jakiejś małej wiosce, gdzie droga prowadzi przez wysoki most.

– Tutaj już wracam, ale ty idź dalej prosto przez most, tam będzie droga, nie zgub się.

,,To łatwy stop, tylko tego nie schrzań”.

Dan znika w ogólnym huku deszczu, sąsiadów pokrzykujących w aucie, natłoku wydarzeń, porannym zmęczeniu ale też i ekscytacji, czymś, co mimo wszystko zawsze pcha do przodu i dalej, chociażby w największą trudność i największą niewiadomą. Może dlatego pożegnanie z nim pamiętam tak niewyraźnie, jak mignięcie różowego pompona na czapce przed mostem, pięknym, wysokim mostem, który wskazywał drogę dalej.

Most.

To łatwy stop, tylko nie mogę go schrzanić.

Zostało uczucie sympatii i wdzięczności do człowieka – zagadki, o zupełnie szczerym sercu, ale naznaczonego długoletnim pobytem w niemal zupełnej samotności, a natura i dzikość potrafi zmienić człowieka wręcz niewyobrażalnie. Nie czekam, tylko kieruję się na most, deszcz pogania mnie jak dziki, a tam, za mostem, chociaż jeszcze tego nie wiedziałam, czeka już na mnie kolejna tajwańska cioteczka o nazwisku Li, która zabierze mnie w następny dziki ogród, w następne miejsce, w następny Tajwan, który błyszczał Jeziorem Słońca i Księżyca.

Ja z cioteczką Li, która zabrała mnie na stopa z mostu, i zawiozła do siebie do domu.

Przeczytaj też:

2 Comments

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *