Lanyu (蘭嶼): Wyspa Ludzi, czyli aborygeński skarb Tajwanu
Baliben powoli broczy w wodzie aż po tors, wybierając z niej puste sieci łowieckie, które nawija na długi kij. Sceną przypomina to nieco zbieranie żagli na maszt, z tym że nastąpiło to po nieudanym połowie. Tutaj nie jest to jednak powód do zmartwień: wczoraj, jutro, czy dzisiaj, czas na Lanyu nie płynie do przodu, ale zakręca koło jak wirek wodny, rozmywając kolejne godziny, dni, lata.
Baliben nie łowi w morzu, ale w samym środku słodkowodnych źródeł, które oddziela od brzegu słonej wody tylko wąski pasek wulkanicznych skałek. Kiedy wynurza się z wody i wspina na skały ze swoim rybackim masztem w rękach, zauważa mnie w końcu, zanurzoną po pas, z obowiązkowym aparatem w ręce. Widok zachodniego turysty kąpiącego się w źródłach nie jest już na Lanyu szokiem, ale okazją do zarobku. Oraz do skontaktowania się z światem zewnętrznym, z którym Lanyu historycznie nie miało kontaktów prawie żadnych. Baliben bez chwili wahania zaprasza mnie więc do swojego tradycyjnego podziemnego domu, który zbudował jego dziadek ponad sto lat temu.
Kiedy przechodzimy przez wieś, po drodze mijamy zagrodę, z której wydziera się na wolność kilka prosiąt, ruszając na żer po okolicy. Cała rodzina z zadowolonym chrumkaniem przewraca wiaderka, zostawione na zewnątrz plastikowe kubki z wodą dla psów, wchodzi w zarośla, przepędzając zgromadzone tam kurczaki. Wieś Yeyin, w miejscowym języku Ivalino, to jedna z jedynie sześciu wsi na wyspie, i jedyna też, na której ocalało kilkanaście tradycyjnych domów plemienia Tao.
Nazwani kiedyś ,,Yami” przez japońskich antropologów w XIX wieku, Tao są rdzennymi mieszkańcami malutkiej wyspy Lanyu (dosłownie ,,Wyspa Orchidei”), wulkanicznego naparstka zaszytego na środku oceanu między południowym wybrzeżem Tajwanu a samą północą Filipin. ,,Wyspa Orchidei” to nazwa ustanowiona przez Republikę Chińską dopiero w 1946 na cześć występującego tam endemicznego rodzaju storczyka. W języku Tao Lanyu nazywa się ,,Ponso no Tao” czyli ,,Wyspa ludzi”, bo w swojej izolacji Tao nazwali siebie po prostu ,,ludźmi”. Ich populacja wynosi zaledwie około trzy tysiące osób.
Jak cierpliwie tłumaczy Baliben, który wyuczył się krótkiej historii swojego plemienia, Tao przybyli z Filipin, a konkretnie z ich północnych wysp Batanes. Niektórzy historycy jednak dyskutują z tą tezą. Badania genetyczne na Tao wykazały większą bliskość z innymi rdzennymi plemionami na Tajwanie niż z Filipinami, chociaż jeszcze w średniowieczu Tao utrzymawali kontakt i mieszali się z mieszkańcami Batanes. Czy więc Tao zamieszkują Lanyu od tysięcy lat na wskutek tzw. migracji austronezyjskiej z Tajwanu, czy może przed paroma setkami lat przypłynęli na swoich łodziach z północnych Filipin? A może są częścią obu tych krajów, niespodziewanym łącznikiem, o którym mało kiedykolwiek mówi się w kontekście historii Tajwanu?
Po złożeniu sprzętu i wypłukaniu twarzy, Baliben kieruje mnie w dół, w stronę skarbu jego rodziny. Przestrzega jednak przed dotykaniem sprzętów, które mają ponad sto lat, oraz nakazuje zdjąć buty. Czarna, drewniana chałupa wbudowana jest w dół w ziemi i szczelnie otoczona kamiennym murkiem, chroniącym ją przed tajfunowym wichrzyskiem. W dole murku, przy przodzie chałupy, znajduje się niewielki odpływ kanalizacyjny, zapobiegający zalewom. Z wnętrza chaty ciągnie także przyjemny chłód, zbawienny w morderczym upale. Słowem, dom idealny na warunki Wyspy Orchidei.
Baliben i jego rodzina na codzień mieszkają już jednak w nowoczesnym budynku. Stary dom, który niegdyś mieścił całą rodzinę, dziś stoi pusty. Wnętrze nie jest podobne do niczego, co widuje się na Tajwanie, Lanyu rzeczywiście przypomina Filipiny. Jak mówi Baliben, Tao i Filipińczyków łączy wiele rzeczy: podobieństwa językowe, styl architektury, nawet wspólne piosenki. Akcent Balibena, jak i wszystkich miejscowych, nie brzmi jak akcent tajwański, chiński, ani żaden inny. Brzmi jak akcent osoby mówiącej w obcym języku.
-Przyjechała do nas tutaj kiedyś Holenderka, która pracowała tutaj w szkole wraz z mężem, przyjeżdżają też Tajwańczycy, głównie jako turyści. Teraz pochodzenie nie ma znaczenia! Czy jesteś z Lanyu, czy z Tajwanu, czy skąd indziej, nie ważne, ważne, że charakter masz dobry, i możesz zarobić pieniądze. Teraz Tao jest cztery tysiące osób, kiedyś były tylko dwa tysiące!
-A młodzież nie wyjeżdża na Tajwan? – pytam.
-Tak, głównie kupić tam mieszkania. Spójrz na moje banany – kieruje moją uwagę na wnętrze domu, nie zajmując się specjalnie tematem Tajwanu – jeszcze nie dojrzały. Dopiero przedwczoraj je zawiesiłem, jeszcze potrzebują z pół miesiąca.
Pod sufitem chałupy wisi kilka kiści bananów, odgryzając się od ciemnego otoczenia agresywną żółcią.
-Ile ludzi mogło mieszkać w środku?
-Dziesięć osób, pięcioro synów i trzy córki, i jeszcze matka z ojcem, czyli dziadek. Ale nie trzeba było spać w środku, można było na zewnątrz, można spać, gdzie się chce. Nie, jak na Tajwanie, tam naprawdę jest strasznie!
-Na Tajwanie jest strasznie?
-Na Tajwanie niebezpiecznie spać na zewnątrz, porwą cię i wywiozą, ale my tutaj wierzymy w Jezusa, więc nie ma bałaganu. Nie możemy porywać, zabijać ludzi, a jak się upiłeś, to wracasz do domu spać, i tyle. Jak ty w pojedynkę wieczorem możesz spokojnie chodzić, gdzie chcesz, nie bać się, jak na Tajwanie.
-Uważa Pan, że Tajwan jest niebezpieczny?
-Ło jej, i to jak, porywają dziewczyny i biją, lub sprzedają. Oglądam telewizję, i widzę, jak się tam zabijają niekiedy, tutaj to nie do pomyślenia!
Baliben odprowadza mnie na zewnątrz, wchodząc w polityczny ferwor. Jak to kiedyś na Lanyu było sześć pięknych wsi, ale Kuomintang je zniszczył, i tradycyjne domy zachowały się tylko w Ivalino. Jak Kuomintang nie dbał tutaj o nic, ale obecny rząd już jest znacznie lepszy. I jak tylko Chiny zechcą napaść na Tajwan, to na szczęście Stany Zjednoczone i ONZ ich powstrzymają.
Na koniec pytam Balibena, czy uważa się za Tajwańczyka.
-Jeździmy na Tajwan do pracy, kupujemy tam mieszkania – odpowiada tylko. Widać też, że nie jest to kwestia, którą by się specjalnie przejmował.
Wyspa Orchidei jest wściekle zielona. Kiedyś będąca domem ludzkości, ostatecznie zniesiona do poziomu endemicznego storczyka, malutka Lanyu bardzo niedawno rozwarła płatki w otwarciu na cały świat. Żyła swoim własnym życiem do momentu, w którym Cesarstwo Japonii przyłączyło ją do Tajwanu ponad sto lat temu, a potem rząd Kuomintangu przyłączył ją do Republiki Chińskiej. Turystów nie wpuszczano na wyspę aż do 1967 roku. Obecnie na Lanyu można przypłynąć łodzią z miasta Taidong. Rejs zajmuje około dwóch godzin. Wielu turystów woli jednak bezpośredni przelot malutkim samolotem, który oszczędza im choroby morskiej.
Obfitująca w rzadkie gatunki Lanyu w szczególności słynie z jednego: maleńkiej endemicznej sowy z rodziny puszczykowatych. Nocą na całej wyspie rozbrzmiewa jej charakterystyczne wołanie: ,,tu-tuu”, od którego Tao nadało jej imię: tutuu. Kiedyś uznawana była za zły znak lub widmo ze względu na swoje nocne śpiewy, które straszyły mieszkańców, i nosiły w sobie jakąś groźbę. Ostatecznie jednak okazało się, że nie ma się czego bać, i poszukiwanie sów nocą stało się jednym z ulubionych zajęć turystów.
Po sowach przyszedł jednak znacznie gorszy ,,diabeł”. Przybył na wyspę dopiero w latach 70 – tych. Kiedy rząd Kuomintangu zamienił południowy skrawek wyspy w plac budowy, mieszkańcy myśleli, że zawitają do nich nowe możliwości pracy. Kuomintang traktował przecież ,,modernizację” wyspy w sposób priorytetowy: nakazując Tao nosić nowoczesne ubrania, usuwając ich język z miejsc publicznych, oraz wyrzucając ich z ich tradycyjnych domów. Rząd wysyłał nawet na wyspę skazanych kryminalistów, wśród których niektórzy gwałcili miejscowe kobiety. Ostatecznie jednak nowa inwestycja okazała się nie być pakowalnią ryb, ale schronem dla 10 000 baryłek radioaktywnych odpadów z Tajwanu. Prawda dotarła do Tao dopiero w 1980 roku poprzez notatkę w gazecie.
Przez całe lata 80-te Tao protestowali przed schronem, wrzucali kawałki skał do portu, aby powstrzymać przywóz nowych baryłek, a w 1988 roku wdarli się nawet do biura zarządu. Wszystko na próżno. Dopiero w 2018 roku rząd wypłacił mieszkańcom Lanyu odszkodowanie w wysokości 83 milionów dolarów. Diabeł jednak pozostał, i nadal straszy po kątach. Przywleczone przez obcych i okupujące południe niewielkiej wyspy radioaktywne śmietnisko wisi nad mieszkańcami jak widmo, grożąc zupełnym zniszczeniem ich życia, w tym ich domu: okolicznego morza. Podobnie jak sowy, i ten diabeł stał się symbolem wyspy, symbolem walki tajwańskich plemion aborygeńskich o uznanie ich krzywd.
Pandan połaciowy, niejadalny owoc występujący w obszarze Oceanu Indyjskiego. Sok z pandana stał się lokalnym smakołykiem.
Jedyny na wyspie supermarket ma ceny jak w Tajpej, jako że produkty przypływają promem z Tajwanu. Życie na Lanyu nadal więc obraca się wokół morza, które otacza wyspę bezkresnym pierścieniem. Kobiety spokojnie przemierzają brzeg w poszukiwaniu ślimaków, lub doglądają dojrzewającego w ogrodzie taro, rosnącego w wodzie jak ryż. Mężczyzn jednak widzi się częściej, zazwyczaj siedzących przy drodze okrążającej wyspę, patrzących się w morze. O życiu Tao od wieków decyduje morze: mieszkają przy nim, żywią się dzięki niemu, pływają kilka razy dziennie, podróżują po nim łodziami, zasiadują przy nim o prawie każdej porze dnia. Jakby ,,Wyspa Ludzi” nie wystarczała, była tylko chwilowym przystankiem, namiastką domu, potrzebną tylko do fizycznego przeżycia. Prawdziwy dom to bezkresny morski horyzont.
Tao są jedyną tradycyjną kulturą morską na Tajwanie. Dwa z ich najbardziej charakterystycznych symboli związane są z przemierzaniem morza: pięknie zdobione łodzie oraz latające ryby, służące za główne pożywienie. Latające ryby są ucieleśnieniem duszy Lanyu, i nośnikiem jej najważniejszych obyczajów, przekazywanych z ust do ust. Czas na Lanyu biegnie według życia tych ryb, tak jak czas w Polsce płynie wraz ze zmianą pór roku. W sezonie wiosenno-letnim przybywają na Lanyu ławicami. Odpływają daleko jesienią i zimą, ale potem zawsze wracają.
Świeże ryby są łapane i suszone latem, aby zachować je na pozostałą część roku.
Po południu udaję się do wioski Imaorod, gdzie mieszka Mandang, właściciel niewielkiej restauracji, z którym przyjaźni się mój znajomy. Mandang to starszy mężczyzna o miłym wyrazie twarzy i zagadkowym uśmiechu. Ze swoimi rozmawia jak ze swoimi, w jego oczach ukrywa się jednak dużo, dużo więcej. Ma charakterystyczną dla mieszkańców ciemną cerę i rubaszne poczucie humoru. Kiedy przedstawiam się mu nad miską makaronu z taro, uśmiecha się i obiecuje zabrać mnie na przepływ łódką.
Mandang, jak i wszyscy tajwańscy aborygeni, cechuje się rubasznym i szczerym poczuciem humoru. Po południu zabiera mnie do wioski Iranmeylek, która słynie z najpiękniejszych tradycyjnych łodzi. Każda łódź, informuje Mandang, nie jest wysiłkiem jednej osoby, ale powstaje za pomocą mężczyzn z całej wioski. Robienie kajaków to wśród Tao męska robota, przekazywana z ojca na syna. Drewniane kajaki są malowane na biało i czerwono i zdobione w charakterystyczne czarne wzory, najczęściej przedstawiające oko. Ma ono chronić Tao na morzu i kierować ich we właściwym kierunku.
Na plażę, przy której na brzegu pozostawiono kilkanaście kajaków, zjawia się grupa tajwańskich turystów, prowadzonych przez wyposażonego w obowiązkowy mikrofon przewodnika.
-Tajwańczycy kochają podróżować stadami – mówię do Mandanga, który uśmiecha się porozumiewawaczo.
Turyści kucają z telefonami przy łodziach w akompaniamencie bezustannego szumu wydzielanego z siebie przez przewodnika, który jest kolegą Mandanga, i który po krótkiej chwili podchodzi do nas odpocząć. Inny miejscowy przynosi sześciopak z piwem. Uświadamiam sobie, że w ogóle nie widuję Tao z telefonami w rękach, którzy zamiast tego gromadzą się przy plaży w niewielkich grupkach, wspólnie popijając piwo. Będąc nadal pod wrażeniem ostatniej rozmowy z Balibenem, próbuję naprowadzić rozmowę na tematy polityczne, mężczyźni jednak zbywają mnie głośnym śmiechem. Jeden tylko skomentował, że na Tajwanie geje mogą teraz brać ślub, a przecież to zwykła choroba psychiczna.
Do wspólnego przepłynięcia łódką usilnie namawiam spotkaną dzień wcześniej na plaży Tajwankę, która nocuje w hostelu w Iranmeylek, ale panicznie boi się wody. Na jej pytania, czy łódź się przewróci, mężczyźni reagują wesołymi docinkami. Mandang w pewnym momencie klepie ją po głowie, nazywając ,,niepływającym żółwiem” i wypala przy kolegach, czy nie boi się wody przez okres, na co kobieta piorunuje go wzrokiem.
Wąska drewniana łódź stabilnie kołysze się na falach, którą sternik, kolejny ze znajomych Mandanga, kieruje za pomocą wioseł. Jego wprawne ruchy sprawiają wrażenie, jaky się w niej urodził i żył całe życie. Przerażona Tajwanka usadowiła się na przeciwległym końcu, odmawiając jakiegokolwiek ruchu poza wyciąganiem rąk do przodu podczas robienia zdjęć. Nie odpływamy daleko od portu, do którego w pewnym momencie przypływa średniej wielkości nowoczesna rybacka łódź.
Na plaży zapanowała radość. Dzieci wbiegają do wody w ubraniach, pluskając się wokół kilkunastu rybaków, którzy razem zabrali się do pracy. Pozostałych obecnych kilku mężczyzn, z obowiązkowym piwem w ręce, rozsiadło się na kamyczkach, obserwując wprawne ruchy bardziej pracowitych sąsiadów. Tysiące srebrzystych ryb zaplątanych w sieci oślepiają w pełnym słońcu, wyrzucane z białej łodzi na brzeg morza. Przez następne godziny zanurzeni po pas mężczyźni wysłupują je z sieci delikatnymi, acz szybkimi ruchami.
-Ponad dwa tysiące sztuk – mówi mój wioślarz, rzuciwszy tylko okiem.
Zanim skończyła się praca, słońce zdążyło już zawiesić się nad horyzontem. Rybi stosik, jak kupka srebra, jest teraz segregowany do sześciu dużych plastikowych pojemników, sztuka po sztuce. W pewnym momencie jeden z pracujących przerzuca o kilka więcej ryb do jednego z koszy, na co jego właściciel, jeden z uczestników połowów, stanowczo protestuje.
-Nie trzeba, daj po równo! Po równo!
Na Lanyu jest dokładnie sześć wiosek.
Przy wieczornym grillu, na który zaprasza mnie Mandang, zasiada aż kilkanaście osób z okolicznych wsi i kilku Tajwańczyków, którzy przyjechali w odwiedziny. Na stole, oprócz potraw z różnych rodzajów ryb, znajduje się też baniak z mieszanką wódki, soku jabłkowego, jednego piwa i wina ryżowego. Pod stołem węszą duże psy o kremowym umaszczeniu, przepędzane co jakiś czas stanowczym sykiem. Siedzący obok mnie mężczyzna o imieniu Wurain mówi, że też mieszkał kiedyś na Tajwanie.
-Dlaczego wróciłeś?
-Nie mogłem znieść już presji, prędkości tamtego życia. Tutaj jest po prostu lepiej, spokojniej – spojrzenie Wuraina jest rzeczywiście bardzo spokojne, a sama obecność raczej cicha, ale mimo to nie odstająca za bardzo od gwarnego towarzystwa.
Młoda i piękna kobieta o bardzo ciemnej karnacji i długich włosach, siedząca po drugiej stronie stołu, odstaje nieco bardziej. Jako jedyna mówi w biegłym angielskim, jej postura jest też jakby bardziej elegancka. Niestety, nie zapytałam, skąd dokładnie powróciła.
-Tutaj żyjemy zupełnie inaczej – mówi. – Dzielimy się połowami, spędzamy razem czas. Nienawidzę tej mentalności, według której ludzie tylko gromadzą i gromadzą coraz więcej, i z nikim się nie dzielą. Zgromadzisz i co? Czujesz się pusty. Więc gromadzisz tylko więcej, i czujesz jeszcze większą pustkę.
Mandang odwozi mnie do swojego ogrodu późnym wieczorem. Jazda skuterem po paru głębszych nie jest na Lanyu niczym dziwnym.
-Mandang – pytam – a czemu wy tutaj cały czas pijecie?
Mandang parska śmiechem.
-A co tu jest innego do roboty?
Mandang z początku nie planował wrócić, ale nie było nikogo, kto mógłby zająć się kawałkiem rodzinnej ziemi, więc został. Nie ożenił się, poza siostrą nie ma innej rodziny, a i z siostrą nie łączą go najlepsze stosunki.
-Kontaktuje się tylko wtedy, kiedy czegoś chce – narzeka starszy pan, stawiając na stole woreczek zamrożonych kwaśnych śliwek. Pytam więc, czy nie jest to dla niego trochę dziwne, że zupełnie nieznajoma dziewczyna bez żadnego ostrzeżenia zawitała u jego progu.
-A gdzie tam! Ja cały czas mam gości z zewnątrz! Nie myślę tak, jak pozostali tutaj, jestem bardziej, jak wy. Podróżowałem, byłem w Ghanie, Nepalu, Indiach. Przyjeżdżają do mnie znajome i śpią w moim pokoju gościnnym. A oni tutaj cały czas plotą, że znowu dziewczyny jakieś zwożę. Niektórzy spędzili na wyspie całe życie, nigdzie nie byli, to będą gadać, ale dla mnie to jest normalne.
-Jak wy się tak wszyscy znacie, żyjecie i dzielicie, to co robicie, jak ktoś kogoś nie lubi?
-Niemało tutaj takich – znowu śmiech. – Najczęściej lenie takie, co całe dnie spędzają, siedząc przy piwie, i patrzą tylko, jak inni pracują. Jakby teraz tutaj przyszli i zobaczyli alkohol na stole, to by się przysiedli, żeby sępić, ale sami nigdy nic od siebie nie dadzą. Takich się po prostu nie gości, na ulicy nie odmacha, zignoruje. I jest spokój.
– A co było dawniej, jak ktoś się na poważnie z kimś pokłócił? Za mali jesteście chyba na konflikty?
-Wojen nie było, bo nie było też hierarchii, bo nie było po co. Bo i nad kim, nad paroma wioskami? Jak się dwóch pokłóciło, to się mogli we dwóch pobić, nikt nie napuściłby przez to jednej wioski na drugą, bo nikt by ich nie wziął na poważnie. Dopiero Japończycy ustawili tutaj pierwszy rząd i hierarchię, a teraz głosujemy w wyborach. Ale dawniej żadnej władzy po prostu nie było. Wszyscy się znają, jak ktoś coś zrobi złego, to zaraz wszystko było wiadomo.
Siedzimy i pijemy wódkę, czekając na pojawienie się pierwszej sowy. Według Mandanga zawsze są blisko, i często przysiadują na gałęziach drzew na skraju jego ogrodu, czasem nawet przylatują pod sam stół. Słychać je już z oddali: charakterystyczny dźwięk ,,tu-tuu”, przypominający wołanie kukułki, ale znacznie dłużej, spokojniej, wolniej. Powoli usypia mnie zmęczenie, czekam jednak dalej, bo według Mandanga sówka na pewno w końcu przyjdzie.
Mandang pokazuje mi zdjęcia z północnych Filipin. Nie rozpoznają tam w nim obcokrajowca. Gdziekolwiek nie pojechał, zawsze dziwiono się, że jest z Tajwanu. Czasem mówili, że z Tajlandii, czasem, że z Indonezji. Z Tajwanu nigdy. Na zdjęciach widać chaty kryte strzechą, uśmiechnięte dzieci o ciemnoopalonej skórze, rybaków patroszących ryby.
-Mogłeś dogadać się z nimi w waszym języku?
-Po trochu. Są podobne, ale naleciałości bardzo inne. Filipiny kolonizowali Hiszpanie, a nas Japończycy. I tak jak w filipińskim pojawiają się hiszpańskie słowa, u nas są japońskie. Na przykład na szkołę mówimy ,,gaku”. Poza tym zachowało się też u nas wiele rdzennych słów, których tam już się nie używa.
-A jak to jest, że prawie każdy mężczyzna na Lanyu nazywa się ,,Syaman” – przypominam sobie pytanie o nazwiska rodzinne, które chciałam zadać już od dłuższego czasu.
-Noszą imiona po swoim pierwszym dziecku. Jak masz pierwszego syna i nazwiesz go ,,Mandang”, to sam zaczniesz nazywać się ,,Syaman Mandang”, czyli ,,Ojciec Mandanga”. Podobnie matka jest ,,Sinan”, czyli nazywałaby się ,,Sinan Mandang”. A jak mają już wnuki, to dodają do tego imię wnuka, a jak prawnuki, to kolejne.
-Czyli zmieniacie imię nawet cztery razy w życiu? I za każdym razem idziecie z tym do urzędu?
-Owszem – uśmiecha się Mandang – i w urzędzie nie jest to problem. W końcu to tylko parę tysięcy ludzi, więc jaka to różnica.
Sowa jednak nie przychodzi, być może speszona moją obecnością, w związku z czym Mandang decyduje się jej poszukać. Obiecał mi, że zobaczę sowę, i za wszelką cenę chce obietnicy dotrzymać, mimo że ze zmęczenia sama chciałam już odpuścić. Słowo jednak się rzekło.
Na krótką chwilę objawia się w Mandangu kawałek ducha podróżniczego szaleństwa, który na Lanyu pozostawał uśpiony pod zataczającymi powolne koła czasem i codziennością. O północy siadamy na motor i jedziemy przez ciemną wyspę, skręcając w sam środek lasu, gdzie zdaniem Mandanga najczęściej przesiadują sowie widma. Po zgaszeniu silnika motora otacza nas obezwładniająca ciemność. Mandang przekazuje mi latarkę czołową, która pozwala wyrwać dziurę we wszechogarniającej czerni. Przedzierając się przez las, co jakiś czas jednak ją gaszę, i rozglądam się dookoła, wchłaniając otaczający mnie tajemniczy spokój.
Raz po raz słyszymy charakterystyczne pohukiwanie tutuu, raz bliżej, raz dalej, jakby sowy bawiły się z nami w ciuciubabkę. Mandang jest jednak przekonany, że w końcu się uda, jak nie w tym miejscu, to w następnym. Szyja boli mnie już od wypatrywania w górę. Wsiadamy na motor i jedziemy dalej. Przemierzając nocną drogę Mandang zatrzymuje się w pewnym momencie i pokazuje mi kolejny skarb Lanyu: rosnące duże drzewo, którego kwiaty otwierają się tylko nocą. W jasnym świetle latarki widać kąpiące się w łagodnym blasku tysięcy gwiazd delikatne, różowe płatki.
Naturalne skarby Lanyu: kwitnące nocą drzewa oraz podgatunek puszczyka, sfotografowany przez Mandanga za dnia.
Zastanowiło mnie, czy oświetlanie kwiatów nie powoduje u nich bólu, spowodowanego przez nagły atak światła jak pod agresywnym słońcem Lanyu. Jedna z legend Lanyu głosi, że kiedyś na niebie były aż dwa słońca, które całą dobę niemiłosiernie paliły wyspę. Ludzie umierali z przemęczenia, źródła wody wysychały, a uprawy przedwcześnie więdły. Mimo wszystko jednak Tao musieli wychodzić na zewnątrz, aby łowić ryby lub iść w góry zbierać uprawy. Pewnego dnia młoda matka przygotowywała się do wyjścia w góry w palących słońcach. Jej malutka córeczka bała się jednak samotności tak bardzo, że z całych sił naciskała na matkę, aby wzięła ją ze sobą. Zmartwiona matka w końcu uległa, i w rażącym upale zaniosła dziecko w góry, po czym pozostawiła pod drzewem przy polu uprawnym. Przy zbieraniu warzyw z niepokojem obserwowała córkę. Najpierw siedziała, obserwując matkę przy pracy. W końcu zasnęła.
Po pewnym czasie matka wróciła obudzić dziewczynkę, tylko po to, żeby przekonać się, że dziecko nie zasnęło, ale zmarło z gorąca. Przerażona matka łkała, kołysząc dziewczynkę w ramionach, ostatecznie jej płacz zamienił się krzyk, a krzyk w słowa klątwy w stronę jednego ze słońc. Klątwy tak silnej, że słońce ściemniało, szczezło i zamieniło się w księżyc.
Później przeczytałam, że według tradycji Tao w razie śmierci dziecka nie wolno było już zwracać się do byłych rodziców ,,Syaman” ani ,,Sinan”. Było to równoznaczne z nałożeniem klątwy na osieroconego rodzica. W świecie, gdzie tożsamość osoby pozwiązana jest z opieką nad kimś tak bardzo ściśle, miłość jednej matki sprawiła, że cała ludzkość mogła w końcu żyć.
Mandang zawozi mnie motorem już aż na drugi koniec wyspy. Przejeżdzając wzdłuż morza, ogarnia mnie już takie zmęczenie, że obserwuję tylko unoszący się nad morzem srebrzysty księżyc. Przejeżdżamy wzdłuż szpiczastych, wulkanicznych skał, gdzie za dnia gromadzą się kozy, przejeżdżamy też obok radioaktywnego składowiska. Potem znowu wchodzimy w las, gęstszy i jeszcze ciemniejszy, gdzie trzeba jeszcze wejść pod górę. Mówię Mandangowi, że na Lanyu wchodzenie w góry wieczorem ma największy sens: palące słońce ustępuje księżycowi, przez las przedziera się delikatna bryza, a człowiek może w końcu odetchnąć w nocnym spokoju. Tylko nocą wyspa staje się przyjazna. Za dnia przyjazne jest tylko morze.
W końcu jako pierwsza zauważam tutuu: jak sam powiedział Mandang, zawsze w końcu się pojawiają. Jest tak malutka, że prawie niezauważalna w blasku latarki. Jedyne potwierdzenie jej obecności w okolicy to jej charakterystyczne nawoływanie, którego zawsze można być pewnym. Stoimy przez chwilę w środku lasu, gapiąc się w górę, obserwując każdy ruch głowy sowy, do momentu, w którym odlatuje na inne drzewo.
-Mandang – przypominam sobie nagle – dlaczego za dnia przy drodze często widzi się tych wszystkich mężczyzn, którzy siedzą niedaleko brzegu i gapią się cały czas w morze?
-Szukają ławic ryb – odpowiada – patrząc na fale, możesz je zobaczyć. Z reguły zostają w jednym miejscu dzień, dwa, potem idą dalej.
-Ale zawsze się pojawiają?
-Zawsze.
Morze jest domem, a dom nigdy nie zawodzi. We wspólnym domu nie trzeba zachowywać wszystkich ryb tylko dla siebie.
Lanyu pozostała ,,Wyspą Ludzi”.
Źródła:
New York Times, ,,Kavatavatanen No Ta-u Jimasik” (2002) aut. Syaman Rapongan, Wikipedia/Orchid_Island Lanyu Flying Fish Season, 雅美(達悟)族,