Historie fałszywych anglistów
Angielski to furtka na świat, angielski to praca, angielski to pieniądze, angielski, angielski, po angielsku mówi każdy nie – Azjata, zwłaszcza biały, no bo po jakiemu ma mówić, jak nie po angielsku, oni tam wszyscy po angielsku, Polska czy Czechy, a gdzie jest Polska, też pewnie mówi po angielsku, a jak nie mówi, to przynajmniej umie, to chociaż na uniwersytetach po angielsku wykładają, nie? Ale jak to nie? Ale przecież wy tam wszyscy umiecie od dziecka. Jak nie od dziecka? Jak nie umiecie? Wszyscy pewnie mówicie świetnie. Nie wierzę, wszystkie ,,waiguoreny” (z chińskiego ,,obcokrajowcy”) potrafią.
– Wcale nie.
– Jak to nie???
Przypadkowy Chińczyk wyszczerzy się do ciebie na ulicy lub w sklepie i usilnie stara się wymówić kilka słów z koszmarnym akcentem. Nie ważne, że dajesz mu do zrozumienia, że chiński nie jest problemem. On tam przecież coś umie, poza tym klienci w sklepie patrzą, a dla momentu chwały pan sprzedawca jest w stanie zrobić bardzo wiele.
Raz jestem zirytowana, jak jeden wyjątkowo zaaferowany Chińczyk sili się na angielski (który ma koszmarny), a ja odpowiadam uparcie po chińsku, jednego słowa po angielsku nie wypowiadam, uparta jestem, ale on i nie mniej. W końcu chcę tylko, żeby się zamknął, ale to już nie wypada (i po angielsku pewnie by akurat to zrozumiał). Po cholerę mówisz po angielsku, ja Angielką nie jestem, ani Amerykanką, ani innym tam Australijczykiem, gramatyki i wymowy ci poprawiać nie będę, wydaj więc pieniądze, bezcenny czas, jedź do Anglii się uczyć. Idźże już.
Kiedyś na przystanku podchodzi do mniej jakiś inny chiński studenciak i zaczyna: ,,Ju stadi hir or łot du ju du” (You study here or what do you do). Odpowiadam po chińsku, że nie mówię po angielsku, ten traci zainteresowanie i odchodzi.
Idę ulicą, mija mnie parka z dzieckiem, Dziecko nawet nie patrzy, ale rodzice wypatrzyli okazję, popychają dziecko, no dalej, waiguoren, waiguoren, powiedz ,,heloł”, powiedz ,,heloł”, szybko, no.
– Heloł – piszczy dziecko.
– Ni hao (chińskie ,,heloł”) – odpowiadam, dalej to już cisza.
Rozmawiam kiedyś z jedną Czeszką:
– Wszyscy Chińczycy – narzeka – którzy warci są porozmawiania z nimi, umieją już angielski, widzieli nieco świata. A pozostali ćwiczyć chcą. Najgorzej jest, jak mówisz do nich po chińsku, starasz się narzucić język, a ci odpowiadają po angielsku, i tak uparcie.
– Ja narzucam, jak mogę – odpowiadam – nie obchodzi mnie, czy to wygląda niegrzecznie. Mój czas, moja nauka.
Na szczęście większość z nich nie umie, a tych, co umieją, czasem da się przekonać. Ale niekiedy naprawdę ciężko. To wszystko doprowadza do tego, że mam dość angielskiego i chcę się jakoś uwolnić od przylepianej mi, utrudniającej życie nalepki. Jest jednak przypadek, kiedy ona życia nie utrudnia.
Kiedyś, w maju już, pod koniec pobytu prawie, wychodzę ze sklepu z owocami, podbiega do mnie para Chińczyków. Właśnie założyli szkołę, szukają nauczyciela angielskiego, bardzo im zależy, żeby był waiguoren, może podejdę, zobaczę dzieciaki, porozmawiamy, może się zgodzę. Po chwili wahania idę z nimi, chociaż za bardzo nie chcę, ale tak namawiają, ugłaskują, wlekę się za nimi, potem jednak dostrzegam policję stojącą obok pod bankiem, odwracam się i uciekam. Tamci, zdziwieni, odwracają się za mną, ale nie wołają mnie z powrotem. Policjant tylko macha do mnie z lekkim uśmiechem…
No właśnie, jak to jest w Chinach z tym angielskim, nauczycielami, i co ma do tego policja.
Po pierwsze, prawdziwi nauczyciele, najczęściej Amerykanie, ale też inne ,,nativy”, zarabiają krocie, zwłaszcza na uniwersytecie, czasami nawet kilkaset złotych za godzinę (nie przesadzam). Zwłaszcza w Pekinie lub w Szanghaju. Najlepiej oczywiście ma się Tajwan, a szczególnie Tajpej, gdzie jest zatrzęsienie Amerykanów, do tego stopnia, że nie-nativowi znaleźć tam pracę bardzo trudno. Ale Tajwan, oczywiście, swoją drogą, a Chiny Ludowe swoją. A w tych są miliony dzieciaków i często brak nauczycieli, no bo kto do Chin jeździ. A nawet jeśli cała Anglia nagle zdecydowała się przyjechać, to też nie wystarczy. Często spotyka się też ,,nieprawdziwych” nauczycieli, ale nativów, najczęściej brytyjskich lub amerykańskich studentów, którzy wyjechali ze swojego kraju na rok czy dwa, żeby zobaczyć trochę świata i sobie dorobić, albo odpocząć i zażyć nieco innego życia (i podrywać Chinki). Z resztą ,,nie-nativów” jest też już sporo. Rosjan, Filipińczyków, innych. Takich prawdziwych anglistów, z papierami. Tych ,,nieprawdziwych” jest jednak znacznie więcej.
O tym, jak łatwo można dostać w Chinach posadę ,,fałszywego” anglisty, wie każdy obcokrajowiec, który kiedykolwiek miał z Chinami coś do czynienia. Chińscy rodzice za angielski dla swoich dzieciaków zapłacą naprawdę krocie, i trudno im się dziwić, bo też popyt duży, a podaż mała. I tak się dostaje pracę, przypadkowo, przez czata, forum albo z ulicy. Część z przyjeżdżających studentów od razu wie, że chce pracować, część prędzej czy później się jakoś przekona, bo jakoś tak wszyscy pracują, nikt nie narzeka, a pieniądze spore (z reguły ponad sto złotych za godzinę). Anglik, Ukrainiec, Amerykanin, Polak, Australijczyk, Rosjanin, Włoch, uczyć może każdy, nikt za wiele nie wymaga, byle był ,,waiguoren”, byle rodzice zobaczyli, że nie-Azjata, nie kolejny Chińczyk z kiepskim akcentem, to będą zadowoleni. I oczywiście ,,Ju ar soł bjutiful, czildżren łyl lajk ju” (you are so beautiful, children will like you) i tym podobne story. Czasami aż do przesady, jak narzekała znajoma z Nowego Jorku, Chinka z pochodzenia, ale urodzona już w Stanach, że i na nią czasem potencjalni pracodawcy patrzą jak na ,,kolejną Azjatkę, co nic nie umie”. A tak znajomy Włoch, z beznadziejnym akcentem, znalazł zatrudnienie u bogatego Chińczyka, który prywatnemu nauczycielowi dla swoich latorośli płaci około dwustu złotych za godzinę. I ,,łot de f***k” (what the f*ck) to reagują na takie rewelacje niektórzy Chińczycy.
Nikt o nic nie pyta, nie pyta też o nazwisko, tylko imię i kraj pochodzenia, ewentualnie doświadczenie, ale to też nie zawsze. I wszyscy przymykają oko też na ewentualne niedociągnięcia ,,nauczyciela”, bo jak się wyszukuje ludzi przypadkowych, to też na wiele liczyć nie można. Tym bardziej, że wszystko to jeden wielki ,,nielegal”. W Chinach nikt bez wizy pracowniczej pracować nie może. Kary w razie złapania różnią się w zależności od wizy, i nikt w zasadzie nie wie, co kiedy grozi i ile, bo każdy mówi co innego. Zależy od prowincji, od sytuacji. Może więzienie, może deportacja, może grzywna, może zastraszanie, może ,,usilna” prośba o wydanie pozostałych nielegalnie pracujących ,,waiguorenów”, a może tylko pokiwanie palcem i pouczenie, a może wszystko naraz. Na szczęście zdarza się to na tyle rzadko, że mało kto się tym przejmuje, a już najmniej policja, jeśli szkoła ma doświadczenie, kontakty, odpowiednią ilość pieniędzy i zawsze wie, co, jak, gdzie i kiedy. No bo to w końcu Chiny i tu miejscowi wiedzą, jak sobie radzić. Łapanki są z resztą sporadyczne, częściej w większych miastach typu Pekin, i to raczej z powodu ew. donosu konkurencyjnej szkoły, albo raczej dla zasady, żeby co jakiś czas się złapało, kogoś ukarało, bo policja dba o praworządność, i wszystko jest cacy. To stamtąd słyszy się co jakiś czas o policyjnych prowokacjach, złapaniu jakichś modelek, czy podstawieniu fałszywego agenta, nabierającego ludzi atrakcyjnymi ofertami. Gorzej jest, jeśli szkoła cię oszuka lub zaszantażuje. Takie przypadki są częstsze. Jednak człowiek zadziwiająco szybko przyzwyczaja się do życia z ryzykiem, o ile nie odczuwa na sobie ani w swoim otoczeniu jego bezpośrednich konsekwencji. Ot, nowinka z życia w Chinach, ciekawa do opowiedzenia znajomym.
A nie tylko takie prace się zdarzają. Często praca tancerki na jeden dzień, gospodarza wydarzenia dla dzieci, przebieranie się za pajaca w centrum handlowym, mnóstwo. Praca na dzień, dwa, pieniądze od agenta do kieszeni, czasem bardziej ,,profesjonalny” modeling. Stroje Mikołaja, stroje do samby, stroje czarownicy, a może się i komuś trafi strój hot doga, ot, kolejna nowinka i wygłup z życia Chin. W zasadzie bardziej niebezpieczny, bo przebrany za małpę obcokrajowiec aż krzyczy o swojej obecności w okolicy, w której łatwo może znaleźć się ktoś zainteresowany jego papierami. Ale zabawa w sumie jest, raz w życiu można.
I tak od mniej więcej lutego, marca 2017 roku, w związku z zbliżającym się (zaplanowanym na wrzesień) trzydniowym szczytem gospodarczym państw Indii, Rosji, Brazylii, Chin i RPA (tzw. BRICS), w Xiamen zaczynają się czystki.
Pojawiają się informacje o tym całym BRICS, co to będzie, jak BRICS nadejdzie, bo to w ogóle to Putin do Xiamen przyjeżdża, no to bloki trzeba odmalować, remonty porobić, na ostatnią chwilę w zasadzie, głupie to wszystko, tak naraz robić. A może wolne będzie przez te trzy dni? Wchodzą rożne nakazy i zakazy, nawet absurdalne, jak ten o wyrzuceniu lub uśpieniu wszystkich psów na wyspie. To akurat obcokrajowców bulwersuje, ludzie z wyspy szukają znajomych spoza niej, żeby przechowali psinę na ten czas, bo inaczej mogą przyuważyć ją tzw. ,,smutni panowie”. Plakaty się pojawiają, typowe chińskie propagandówki, które są w przestrzeni publicznej na tyle często, że mało kto zwraca na nie uwagę, typu ,,Szczyt BRICS – piękny Xiamen”, ,,Szczyt BRICS – rozwój Xiamen” i tym podobne. A potem plakaty głoszące: ,,Razem zwalczajmy nielegalnie wjeżdżających, przebywających i pracujących obcokrajowców”, z numerem telefonu poniżej, i szybko podbijają grupy dyskusyjne obcokrajowców na WeChacie (chiński odpowiednik Facebooka).
Napis w dzielnicy Jimei, Xiamen: ,,Razem zwalczajmy nielegalnie wjeżdżających, przebywających i pracujących obcokrajowców.
Jeszcze zanim rozpowszechniło się zdjęcie plakatu, jeszcze przed pierwszymi łapankami wśród moich znajomych, jedna z moich koleżanek przyjmuje ,,pracę pajaca” (konkretnie w stroju do samby) w oddalonym kilkadziesiąt kilometrów od Xiamen Putian, małej mieścinie, jakby żywcem wyjętej z Korei Północnej, ale z nowiutko wybudowaną świątynią (czyli galerią handlową), znacznikiem Rozwoju i Dobrobytu. Praca była u zaufanego agenta, było ich pięcioro dziewcząt, miały pracować dwa dni, przez co trzeba było wziąć paszporty do zarejestrowania się w hotelu. Dwie Polki, Ukrainka i Rosjanka (tego typu prace, krótko mówiąc, są zawsze brane przez dziewczęta z tej części Europy), były już ubrane i gotowe, stały pod wejściem do galerii, a agent, trochę głupkowaty, latał gdzieś z ich torbami z dokumentami w środku. I tak znikąd pojawiło się około dziesięciu policjantów. Wskazując je palcami.
Zatrzymali agenta i zaczęli z nim jakieś dyskusje, a one zbiegły – w szpilkach, pióropuszach i koronach – do piwnicy. Pióropusze i korony zrzuciły gdzieś na podłogę, ale normalnych ubrań nie miały, nie było jak się przebrać. Od agenta wieści brak. Wychodzą z piwnicy i wspinają się wyjściem ewakuacyjnym w górę i lądują na balkonie w galerii, skąd jest widok na wejście. Myśl jedna – przeszukują agenta, grzebią w naszych torbach, znajdą dokumenty i spiszą nas. Ale przecież nie pobiegli za nami, chociaż mogli. Jedno pewne – nikt tu wizy pracowniczej nie ma. Tym razem to zabalowały i wpadły.
Przypomniało mi się, że moja znajoma miała kiedyś podobną sytuację w grudniu. Ktoś zobaczył obcokrajowców ubranych do pracy i dał cynk – potem policja chodziła po korytarzach galerii i szukała ich, a oni skryli się gdzieś pod parapetami, a tymczasem tamci zaglądali przez okna. Putian to jednak na tyle małe miejsce, że mało kto się tego spodziewał.
Może, proponuje jedna, idźmy do jakiegoś sklepu z ubraniami, przebierzmy się tam i czekajmy, nikt nam nic nie udowodni, pracować przecież nie zaczęłyśmy. Ale co z tego, mówi druga, jak swoje widzieli, a paszporty mają w garści.
Po około godzinie idzie wiadomość od agenta – pakować się i ewakuować. Zbierają wszystkie pióropusze, schodzą do garażu. Jak się okazało, policja była miła. Po prostu powiedziała, żeby sobie poszły.
A tymczasem znajoma Ukrainka wpadła na pracy w przedszkolu, ale, z wiadomych przyczyn, nie rozpowiadała tego potem głośno. Policja po prostu weszła do przedszkola i ją zabrała. Dla jej agentki tylko pretekst, żeby jej nie zapłacić. Przesłuchanie, tłumaczenie się, że ona tam nic nie robiła, że to był wolontariat, jakieś pouczenie, podpisanie paru rzeczy, w końcu mogła sobie pójść. Co potem, póki co nie wiadomo. Szczęście, że znała chiński.
Inna znajoma, Hiszpanka, w porę zobaczyła policję przed swoją szkołą i uciekła.
Znajomy został złapany na prywatnej lekcji w wyniku nieświadomości rodziców i, zapewne, donosu sąsiada. Podpisywanie jakichś papierów, telefony o jedenastej w nocy, śledzenie przez jakichś typów, nic ciekawego, ale bez więzienia.
Znajomy Anglik pokazuje mi zdjęcie ogłoszenia, oferującego tysiąc kuaiów (około sześćset złotych) za wydanie nielegalnie pracującego ,,waiguorena”..
Dużo ludzi rezygnuje. I tak stres tak pracować, wyglądać przez drzwi klasy na korytarz, czy nikt nie nadchodzi, wydzierać się na dzieciaki, jak zbyt głośno gadają, przez co siedzą jak myszy pod miotłą. Wprawdzie kazałam, mówiła inna znajoma, szefostwu jakoś mnie zasłonić, w końcu ustawili pod drzwiami (szklanymi, niestety, i to w biurowcu, gdzie każdy mógł wejść, jeśli potrzebował) parawan, ale i tak jak ktoś by się uparł, to by zauważył. W końcu kto ustawia pod drzwiami taki idiotyczny parawan. A trochę jej szkoda, bo się już przyzwyczaiła, dzieciaki ją nawet polubiły. W międzyczasie żartuje ona z znajomą Chinką, że może ją wydać, bo i nagroda nie mała. –
– Ty się dobrze czujesz? – odpowiada Chinka z poważną miną – Patrz teraz, gdzie i co robisz.
Według innych znajomych, to wszystko łapanki na popis – żeby Pekin pochwalił, jak to pięknie Xiamen się do BRICS przygotowuje. Byle do września!
Innym żal, bo takie szczucie, jak to mówią, tylko doprowadzi do wzrostu niechęci wobec obcych. Szczególnie smutno przechodzić obok takiego plakatu, który niejako oferuje nagrodę za twoją głowę w razie jakiegoś twojego poślizgnięcia. Czego chcesz oczekiwać od Chin, piszę na forum pod wpisem jakiegoś współ-cierpiętnika, bolejącego nad chińską ksenofobią. To nie jest kraj typu zachodniego. Tu jesteśmy niczym ze swoim krzykiem przeciwko ksenofobii. Tu są Chiny.
No zgoda.
A współlokatorka przypomina sobie, że podobno obcokrajowcom prowadzącym biznes w Xiamen z powodu BRICS partia oferuje dziennie kilkaset kuaiów, by na ten czas się wynieśli. A więc obcokrajowcy – won! A przynajmniej chociaż trochę.
Stres jednak trochę jest. Mijając na ulicy policję, ma się ochotę schować gdzieś swoją białą twarz. Raz śni mi się, że policja mnie łapie. Rano współlokatorka wparowywuje do mojego pokoju, prosząc o mój paszport, bo policja przyjechała. Oczy mi wychodzą z orbit, ale to tylko rutynowa kontrola, chcą sprawdzić, gdzie kto mieszka.
Chiny to jedna, wielka niewiadoma i tu spodziewaj się wszystkiego.
Jakoś niedawno pojawiła się informacja, że rząd chiński zamierza wycofać pozwolenie na pracę anglistom- nie nativom. Czyli liczba legalnie zatrudnionych w Chinach nauczycieli znacznie się zmniejszy. Nauczycieli z papierami, z dobrym akcentem, z doświadczeniem. Nie przypadkowe blade twarze z ulicy. Nawet dyplom brytyjskiej uczelni może nie wystarczyć.
I po co? Ludzie nie rozumieją, no bo co tu jest do rozumienia. Chiny to Chiny i spodziewaj się wszystkiego, nawet największego absurdu. Zapewne gaża pracujących tutaj Amerykanów i Anglików się zwiększy, bogate szkoły w Pekinie i Szanghaju podniosą ceny, bo i towar prestiżowy i trudniejszy już do dostania. A miliony dzieciaków z różnych Xiamen, Changsha czy innych, nieco mniejszych miast, z nieco biedniejszych rodzin, to już swoją drogą. Będzie więcej przypadkowych Włochów, Polaków i Rosjan. Dziecko szczęście będzie miało trafić na takiego.
Może chińskiemu rządowi wcale nie zależy na tym, żeby ich szerokie masy uczyły się angielskiego. Angielski to furtka na świat, angielski to praca, angielski to pieniądze, angielski, angielski. Właśnie w tej furtce na świat może tkwić problem.
Post pochodzi z 2017 roku.
Przeczytaj też: